Usiedliśmy do rachunku sumienia, najpierw osobno, potem razem. Przepłakaliśmy całą noc. Boże, nie ma dla nas wybaczenia, każde przykazanie złamaliśmy. Pospisywaliśmy litanie grzechów…
Małżeństwo zaczęliśmy bez Boga. Poznaliśmy się na majówce, na zakrapianej imprezie, a w sylwestra tego roku wzięliśmy ślub. Grzeczni nie byliśmy, czystości nie dochowaliśmy. I bardzo tego żałujemy – wspomina Ula z Mysłowic, od 36 lat żona Marka.
Archiwum prywatne Małżonkowie są razem od 36 lat, mają syna i córkę oraz 7-letnią wnuczkę Wojna światów
– Pochodzimy z dwóch różnych domów. Ja – z rozbitej rodziny, tata zostawił nas, jak miałam 12 lat. Mama mnie i moją siostrę nauczyła hardości. Zawsze mówiła: „Mężczyzna do niczego nie jest ci potrzebny. Poradzisz sobie sama. On potrzebny ci jest tylko do łóżka”. Do kościoła nas wysyłała, ale sama do niego nie chodziła – przyznaje Ula. – Moi rodzice byli osobami niewierzącymi, ślub wzięli dopiero przed śmiercią ojca – opisuje Marek. – Miałem w głowie wzór mężczyzny rządzącego w domu. Byłem świadkiem wielu awantur, postanowiłem więc, że jak ja założę rodzinę, to będzie całkiem inaczej. Niestety, to było tylko marzenie.
Choć Marek był osobą niewierzącą, młodzi wzięli ślub kościelny. A to dlatego, że Ula chciała założyć białą suknię.
Na początku małżeństwa przeżyli sielankę. Ale ta szybko się skończyła. Urszula wspomina: – W małżeństwo weszliśmy z dwóch różnych światów. I zaczęła się… – Wojna światów – kończy jej mąż. – Dokładnie. Ja chciałam rządzić, a Marek chciał, żebym była od sprzątania, gotowania. Mama pastowała im nawet buty! Małżonkowie skupili się na pieniądzach. Interesy dobrze im szły. Potem na świat przyszedł ich syn, ale między nimi było coraz gorzej. – Nawet łóżko nie potrafiło nas pogodzić. Marek potrafił miesiąc, dwa nie odzywać się do mnie. Nie budowaliśmy na Panu Bogu, w ogóle nie chodziliśmy do kościoła. Kasa, hulanki, dyskoteki, imprezki. I do tego dziecko. Bez przerwy gdzieś go podrzucaliśmy, miał wszystko poza miłością i czasem mu poświęconym – wspomina Ula.
Idź i nie grzesz więcej
– Pierwszy kryzys przyszedł jakieś 5 lat po ślubie, drugi – 10. W końcu, po 12, 13 latach stwierdziliśmy, że nie ma sensu dłużej być ze sobą. Ani przyjaciele, ani rodzina nie zniechęcali nas do rozwodu. Mówili: „Tak, macie rację, rozwiedźcie się. Dajcie sobie spokój”. W sądzie mieliśmy już papiery. I wtedy zdarzył się cud. Małżonkowie przyjęli do domu kolędę. Marek był w pracy, a Ula stwierdziła, że wpuści księdza tylko po to, żeby nagadać mu na męża. – To był ks. Zbigniew, wtedy opiekun Domowego Kościoła. Wypłakałam mu się do rękawa – wspomina. Kapłanowi udało się porozmawiać także z Markiem, który nieco później wrócił do domu. – Praktykowałem ze Świadkami Jehowy, interesowały mnie wierzenia dalekowschodnie, bioenergoterapia. Więc jak ksiądz zaczął ze mną rozmowę na temat wiary, to się zainteresowałem – mówi.
Ksiądz Zbigniew zaprosił parę na Mszę św. i spotkanie Domowego Kościoła. Przyszli. – W ogóle nie wiedzieliśmy, jak zachować się kościele. Było nam głupio, wstydziłem się. Staliśmy z tyłu za filarem. Skończyła się Msza św. i stwierdziłem: idziemy do domu. Ale ksiądz złapał nas na schodach i zaprosił na spotkanie wspólnoty. Jak weszliśmy do salki – wtedy zdawało mi się, że przenikam ludzi, że widzę ich aury – to w oczach tych ludzi zobaczyłem coś, co bardzo mi się spodobało – opowiada Marek.
Niedługo potem małżonkowie dali sobie ostatnią szansę. Pojechali do Czechowic-Dziedzic na rekolekcje dla małżeństw w kryzysie. Później były kolejne rekolekcje i stała opieka kapłana oraz ludzi ze wspólnoty. – Cały czas nad nami czuwali, wiedzieli, co się dzieje, przychodzili, jak się pokłóciliśmy. Nauczyli nas, że w ten sam dzień mamy się pogodzić. To było dla nas bardzo trudne. Uczyliśmy się siebie, swoich emocji, zaczęliśmy wspólnie się modlić – wspominają.
W Domowym Kościele są do dziś. Przyznają, że w relacji małżeńskiej trzymają ich modlitwa, rozmowa, randki, spowiedź, Eucharystia. Z przejęciem wspominają też pierwsze po nawróceniu wyznanie grzechów. – Najpierw pojechał Marek, ja czekałam na niego w pracy. Godzina, dwie, przyjeżdża. Rozświetlony, przemieniony, szczęśliwy. Chciał mnie przytulić i mówi: „Nic ci nie będzie, jedź, jest cudownie, Pan Bóg cię kocha”. Pojechałam z duszą na ramieniu. Ksiądz już na mnie czekał. Myślałam, że suchej nitki na mnie nie zostawi. A tu kompletna cisza. Powiedział tylko: „Idź i nie grzesz więcej”. Ryczałam jak bóbr, nie umiałam podnieść się z kolan, a on mówi: „Wstaniesz?” – „Nie”. Wyszedł z konfesjonału, podniósł mnie i mówi: „Idź do kaplicy Matki Bożej Częstochowskiej i tam sobie popłacz” – wspomina Ula.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.