W cztery miesiące przeszedł przez siedem krajów, z Katowic do Santiago de Compostela i na koniec świata. W nogach ma blisko 3,5 tys. km. Po co Szymon poszedł na Camino?
Sorry, człowieku
Druga historia z Panem Bogiem zaczyna się nieco zabawnie. – W Hiszpanii na Camino Frances jest taka miejscowość, gdzie znajduje się... kranik z winem. Podchodzę do niego, wokół pełno ludzi. „Chodź, chodź, napij się wina” – mówią. Wina? Przecież zawsze w takich miejscach leciała woda... Odkręcam, patrzę, rzeczywiście: wino. Napiłem się. Nie byłem pijany, ale byłem w takim stanie szczęśliwości – mówi. Tego dnia Szymon miał za sobą już 20 km drogi, do pokonania – kolejnych 20. Został sam na szlaku. – Śpiewałem sobie różne piosenki, skończył mi się repertuar, zacząłem rozmawiać sam ze sobą, a potem – z Bogiem. Była piękna pogoda, błękitne niebo, szeroka żwirowa droga. Nagle zawiało ciemną chmurę i zaczął padać deszcz. Znalazłem się wtedy w miejscowości, gdzie był kościół. O dziwo był otwarty. Wchodzę do środka, deszcz dalej pada, jestem sam. Mam swoje ulubione miejsce w kościele – ostatnia ławka po prawej stronie, miejsce z brzegu. Tym razem też tam siadam i kontynuuję moją rozmowę z Bogiem. „Boże, czego Ty ode mnie chcesz? Co ja tu robię, co mam dalej robić w życiu? Ja tylko gadam, a Ty siedzisz cicho, nic mi nie podpowiadasz”.
W kościele panował półmrok. Gdy skończyłem mówić, spadła mi czapka. Podnoszę ją i widzę, że pod nią leży jeszcze inna czapka… z napisem: „Keep walking!” (idź dalej). Co miałem zrobić? Wziąłem plecak, wyszedłem z kościoła i ruszyłem dalej. Jeszcze trochę padało, potem wyszło piękne słońce i do końca trasy było bardzo ładnie – mówi.
W Hiszpanii dziennie szedł średnio 40 km. Jeden raz przeholował – przeszedł aż 60 km! Największy kryzys dopadł go mniej więcej w połowie trasy, przed Taizé, gdzie zrobił sobie małą przerwę. Ból w nogach był tak ogromny, że postanowił skorzystać z pomocy lekarza. Znalazł szpital. – Praktycznie już się czołgałem, mówię na recepcji, co mi jest, facet tak patrzy się po mnie i mówi: „Sorry, człowieku, nie możemy ci pomóc, to jest psychiatryk!” – wspomina ze śmiechem. Na szczęście chwilę po wyjściu ze szpitala spotkał ludzi, którzy go przenocowali. Poważne problemy spotkały go także na finiszu wyprawy. – Przez ostatnie 10 dni strasznie bolało mnie serce, a 5 dni przed Santiago naprawdę myślałem, że nie dojdę. Przesiliłem organizm – ocenia.
Celem jego podróży była Finisterra, czyli tzw. koniec świata, a nie Santiago, gdzie był już wcześniej. Jednak to właśnie to miejsce zrobiło na nim największe wrażenie. – Stanąłem sam na placu i widok, jaki miałem przed sobą, porównałbym z patrzeniem na piękną kobietę. Stałem pół godziny i gapiłem się na katedrę. Była już po remoncie, widziałem każdy jej szczegół. Jej wielkość przypominała mi trochę trasę, jaką przebyłem. A kiedy przyszedłem na „koniec świata”, powiedziałem: „To już koniec? Trochę kamieni, ocean, latarnia...?”. Towarzyszyła mi jednak myśl, że ten koniec może być początkiem czegoś nowego…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Archidiecezja katowicka rozpoczyna obchody 100 lat istnienia.
Po pierwsze: dla chrześcijan drogą do uzdrowienia z przemocy jest oddanie steru Jezusowi. Ale...
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.