O rąbaniu drzewa, samotności i rozgryzaniu siebie samego z o. Przemysławem Ciesielskim rozmawia Marcin Jakimowicz
Kim jesteś? Dyrektorem, prezesem, przeorem…
– O właśnie! Dopiero w samotności możemy stanąć z sobą oko w oko i zobaczyć, że fundamentem mojej tożsamości nie jest to, że jestem proboszczem czy przeorem. Gdy człowiek nagle przestaje być tym przeorem czy prezesem, wydaje mu się, że zawalił się świat. I co teraz? Samotność oznaczała dla mnie decyzję na to, by spotkać siebie.
Przyjaciele, którzy byli na rekolekcjach ignacjańskich, opowiadali, że te samotne dni zmieniły ich życie, ale gdyby trwały o jeden dzień dłużej, uciekliby przez okno. Ciężko wytrzymać z samym sobą przez rok?
– Zacząłem w pełni lata. Pierwsze miesiące były głębokim oddechem. Nie było wreszcie setek maili, drewniana chatka leżała poza zasięgiem komórkowych sieci, nikt nie przychodził, nie musiałem wymyślać duszpasterskich pomysłów, podejmować natychmiastowych decyzji, podpisywać stosów papierów. Oddychałem. Uwielbiam jeździć na górskim rowerze, ale przez pierwsze miesiące nawet nie chciało mi się ruszyć. Siedziałem na ławce, paliłem w piecu, rąbałem drzewo, gotowałem obiad.
Czy pojawił się kryzys? Myśl, że nie wytrzyma już Ojciec ani dnia dłużej?
– Powiem szczerze: nie. Nie chciałem zwiewać. Zrobiło się trudniej, gdy spadł śnieg i kompletnie mnie zasypał. Wtedy nie ruszałem się z miejsca. Ale ja na ten moment czekałem. Chciałem doświadczyć chwili, gdy nie będzie już żadnych furtek, przez które będę mógł uciec i będę skazany na siebie.
Jak się zachowuje człowiek, który nie ma nad sobą „bata”: przeora, braci? Pamiętam film o kard. Wyszyńskim, który internowany rozpisał sobie co do minuty rozkład dnia: pobudka, jutrznia, itd. A mógł przecież wyspać się do południa.
– Ja nie zrobiłem czegoś takiego jak Prymas. Każdy dzień wyglądał inaczej. Raz zaczynałem Mszą św., innym razem kończyła ona dzień. Siedziałem i słuchałem siebie. Chciałem odkryć, co we mnie siedzi. Jasne, to wszystko mogło się przekształcić w miłe wakacyjne leniuchowanie, ale pilnowałem siebie. Chyba szedłem po krawędzi (śmiech). Człowiek zajmujący się na co dzień innymi ludźmi, w pewnym momencie sam już nie wie, czego chce i co przeżywa. Jest przecież robota do wykonania! Chciałem zobaczyć, jakie są moje uczucia i pragnienia. Porównuję to do rozmrażania zamrażarki. Jest w niej mnóstwo rzeczy, ale schowanych pod lodem. Gdy odłączy się prąd, powoli zaczyna wszystko tajać i wychodzić na jaw, co tam naprawdę siedzi.