Rozmrażanie lodówki

rozmowa z o. Przemysławem Ciesielskim

publikacja 13.02.2008 12:58

O rąbaniu drzewa, samotności i rozgryzaniu siebie samego z o. Przemysławem Ciesielskim rozmawia Marcin Jakimowicz

Rozmrażanie lodówki

Przemysław Ciesielski - 44-letni dominikanin. Wieloletni duszpasterz, zafascynowany Tomaszem Mertonem. Od kilku miesięcy proboszcz w Korbielowie

Marcin Jakimowicz: Dlaczego niesamowicie aktywny facet, przeor wrocławskiego klasztoru, znika na rok i zamyka się w pustelni?
O. Przemysław Ciesielski: – Po sześciu latach przeorowania i dziesięciu latach „frontowej roboty”: duszpasterzowania, katechizacji i zajmowania się finansami, dojrzała we mnie myśl o pustelni. Na co dzień człowiek zmuszony jest do zajmowania się innymi ludźmi. I nie jest to złe – to przecież nasze powołanie. Ale w tym całym zabieganiu grozi nam to, że przestaniemy zajmować się sobą. To był podstawowy motyw, który przyświecał mi, gdy poprosiłem prowincjała o rok szabatowy. Wyjechałem na pustelnię. Od dawna zaczytywałem się w Mertonie i odkrywałem w sobie takie ciągoty samotnicze. To nie spadło z dnia na dzień. Chciałem pobyć sam ze sobą.

To chyba najtrudniejsze? Nie można już zwalić winy na innych, zasłonić się ich grzechami. Można się sporo o sobie dowiedzieć.
– Oj, tak. Ale przecież na tym polega sens życia duchowego! W pewnym momencie trzeba przestać uciekać od siebie, odkryć w sobie wiele rzeczy pozytywnych, ale i tych nieciekawych…

Czy nie dopadł Ojca „demon południa”, kryzys wieku średniego?
– Do czterdziestki byłem przekonany, że to tylko teoretyczne gadanie. Ale ostatnio dociera do mnie intensywnie, że niekoniecznie musi być to rzecz wymyślona przez Ojców Pustyni (śmiech). Odczułem zmęczenie materiału, jakieś wypalenie. Musiałem z pokorą przyznać, że czasem brakuje mi energii do nowych, śmiałych wyzwań.

Dominikanie są postrzegani jako zakon tętniący życiem i bardzo zapracowany. Tymczasem o. Michał Zioło mówi, że jedną z podstawowych cech mnicha jest odkrycie tego, że jest nieprzydatny. Jak to przyjąć?
– To zaharowanie dominikanów to rzecz na pograniczu rzeczywistości i mitu. Jest w tym sporo prawdy, ale i takiego samonakręcania się. Jeśli mam zapełniony od góry do dołu kalendarz, to wszystko jest OK. Jestem świetnym duszpasterzem.

Na Śląsku mówi się, że gdy przed plebanią nie stoi koparka, a kościół nie jest remontowany, to „farorz jest do luftu”. Takie myślenie pokutuje; szukamy Wincentych Pstrowskich duszpasterzowania. Nikt nie chce być nieprzydatny…
– Michał ma rację: mnich jest nieprzydatny. Potrzebowałem tego pójścia na bok, by przestać funkcjonować jako przeor, duszpasterz i odnaleźć siebie poza kontekstem funkcji, które pełnię. Człowiek może w pewnym momencie utożsamić się z funkcją, którą pełni… Kim jesteś? Dyrektorem, prezesem, przeorem…
– O właśnie! Dopiero w samotności możemy stanąć z sobą oko w oko i zobaczyć, że fundamentem mojej tożsamości nie jest to, że jestem proboszczem czy przeorem. Gdy człowiek nagle przestaje być tym przeorem czy prezesem, wydaje mu się, że zawalił się świat. I co teraz? Samotność oznaczała dla mnie decyzję na to, by spotkać siebie.

Przyjaciele, którzy byli na rekolekcjach ignacjańskich, opowiadali, że te samotne dni zmieniły ich życie, ale gdyby trwały o jeden dzień dłużej, uciekliby przez okno. Ciężko wytrzymać z samym sobą przez rok?
– Zacząłem w pełni lata. Pierwsze miesiące były głębokim oddechem. Nie było wreszcie setek maili, drewniana chatka leżała poza zasięgiem komórkowych sieci, nikt nie przychodził, nie musiałem wymyślać duszpasterskich pomysłów, podejmować natychmiastowych decyzji, podpisywać stosów papierów. Oddychałem. Uwielbiam jeździć na górskim rowerze, ale przez pierwsze miesiące nawet nie chciało mi się ruszyć. Siedziałem na ławce, paliłem w piecu, rąbałem drzewo, gotowałem obiad.

Czy pojawił się kryzys? Myśl, że nie wytrzyma już Ojciec ani dnia dłużej?
– Powiem szczerze: nie. Nie chciałem zwiewać. Zrobiło się trudniej, gdy spadł śnieg i kompletnie mnie zasypał. Wtedy nie ruszałem się z miejsca. Ale ja na ten moment czekałem. Chciałem doświadczyć chwili, gdy nie będzie już żadnych furtek, przez które będę mógł uciec i będę skazany na siebie.

Jak się zachowuje człowiek, który nie ma nad sobą „bata”: przeora, braci? Pamiętam film o kard. Wyszyńskim, który internowany rozpisał sobie co do minuty rozkład dnia: pobudka, jutrznia, itd. A mógł przecież wyspać się do południa.
– Ja nie zrobiłem czegoś takiego jak Prymas. Każdy dzień wyglądał inaczej. Raz zaczynałem Mszą św., innym razem kończyła ona dzień. Siedziałem i słuchałem siebie. Chciałem odkryć, co we mnie siedzi. Jasne, to wszystko mogło się przekształcić w miłe wakacyjne leniuchowanie, ale pilnowałem siebie. Chyba szedłem po krawędzi (śmiech). Człowiek zajmujący się na co dzień innymi ludźmi, w pewnym momencie sam już nie wie, czego chce i co przeżywa. Jest przecież robota do wykonania! Chciałem zobaczyć, jakie są moje uczucia i pragnienia. Porównuję to do rozmrażania zamrażarki. Jest w niej mnóstwo rzeczy, ale schowanych pod lodem. Gdy odłączy się prąd, powoli zaczyna wszystko tajać i wychodzić na jaw, co tam naprawdę siedzi. I zaskoczony człowiek dostrzega, że nie jest twardym lodem, tylko rozwodnioną letnią papką…
– Ale ta sytuacja pokazuje jak na dłoni, co w tobie siedzi. Dlaczego się modlisz? Bo zadzwonił dzwonek i nadchodzi pora jutrzni, czy chcesz naprawdę rozmawiać z Bogiem? Gdy odkrywasz w sobie nieciekawą rzeczywistość, pierwszy odruch jest taki, że chcesz uciec, zwiać od siebie jak najdalej.

A Ojcowie Pustyni mawiali: Masz problem? Nie wychodź ze swojej celi. Zostań, przeżyj to, czekaj, aż Bóg zainterweniuje.
– Człowiek nie wierzy już w to, że sam dla siebie jest darem i może odkryć w sobie mnóstwo sił, łask, energii. Nie musi szukać na zewnątrz. Z każdej strony słyszymy: „bądź sobą”...

Ale w marnym wydaniu: „Bądź sobą, wybierz Pepsi”. „Chcemy być sobą” – śpiewał Perfect…
– Tak, a z drugiej strony wchodzimy w popkulturę czy subkulturę i upodabniamy się do idoli. Prawdziwe bycie sobą zaczyna się od zrozumienia, że nie jestem drugim Davidem Beckhamem czy Tomem Cruisem. Nie umiem grać w piłkę jak tamten gość, nie jestem aktorem. Jestem niepowtarzalny. W małym skromniutkim pokoiku spotykałem codziennie swoje uczucia, emocje. Dotąd spychałem je na bok. Ważny był rozum, racjonalne myślenie. A uczucia?

Zastrzeżone dla kręgów charyzmatycznych… „Kto chce herbatę, ręka w dół”…
– Tak (śmiech). Tymczasem w samotności wychodzą z ciebie emocje, których w codziennej bieganinie nie dostrzegasz. Odkrywałem Pana Boga, który jest we mnie: w takim słabym, byle jakim, niepozbieranym człowieku. I chce przeze mnie działać: nie tylko dla innych, ale i dla mnie samego. Jest nie tylko w tym, co wzniosłe i piękne, ale i w tym, co słabe i poranione.

Zauważałem, że przez moje emocje i uczucia On też do mnie mówi. Coś mnie wkurza, cieszy, czegoś się boję – to również sygnały od Pana Boga. Emocje są jak kontrolka na desce rozdzielczej samochodu. Zapala się lampka, a to znaczy, że coś niedobrego dzieje się w silniku, a my, zamiast zatrzymać się i otworzyć maskę, najchętniej rozwalilibyśmy tę wkurzającą, pulsującą lampkę. To pułapka. Tłamsimy uczucia, które mogą nam sporo o nas powiedzieć. Niektórzy zamykają się, by „wypróbować Boga”. Prosił Go Ojciec o coś konkretnego?
– Nie prosiłem o wiele. Może to przegięcie w drugą stronę? Siedziałem i słuchałem. Ale pamiętam, że kiedyś modliliśmy się z małymi dziećmi o śnieg, by mogły pojeździć na sankach, i 2 listopada było biało (śmiech).

Guy Gilbert, francuski „ksiądz od bandziorów”, przyznał, że co jakiś czas zamyka się w klasztorze kontemplacyjnym, by nie zwariować…
– Ksiądz Gilbert opowiadał nawet, że gdy przez dłuższy czas nie zamyka się za klauzurą, jego „bandziory” mówią: Jedź już lepiej do tych benedyktynów, bo nie można z tobą wytrzymać! Adoracja i Msza św. były dla mnie najważniejszymi chwilami dnia. To była esencja tej samotności.

Dla większości samotność jest przekleństwem. Tymczasem Bóg mówi: wyprowadzę cię na pustynię, będę ci mówił do serca.
– W rozgryzieniu samotności pomógł mi Merton. Pamiętam, jak ojciec Jan Góra przywiózł do duszpasterstwa cały karton książki „Nikt nie jest samotną wyspą”. Ustawiła się kolejka. Dramatyczna sytuacja: czytam i czytam, i jestem dopiero na piątej stronie. Co chwilka otwierają się nowe rzeczy. Merton pokazał mi samotność jako ogromny dar, a nie przekleństwo.

Niektórzy tłumaczą biblijne określenie Boga „Ehad” nie tylko jako „Jeden”, „Jedyny”, ale i „Samotny”. Czy odkrył Ojciec, że Bóg jest samotny? Simone Weil pisała nawet, że jest „wiecznym żebrakiem”.
– Teoretycznie wiedziałem, że Jezus jest żebrakiem, czytałem o Jego wrażliwości. Ale chciałem to przeżyć na własnej skórze. I chyba rzeczywiście spotkałem Go właśnie takiego. To brzmi zuchwale, bo ja zaledwie otarłem się o to doświadczenie. Nie złapałem Pana Boga za nogi. Jak Maria Magdalena usłyszałem: Nie dotykaj mnie. To było delikatne zaproszenie do kolejnego kroku, do pójścia dalej…

Za: Gość Niedzielny 50/2007