Wielu mieszkańców Ziemi Lubuskiej sądzi, że diecezjalne seminarium od początku mieściło się w paradyskich murach. Wszystko zaczęło się jednak w Gorzowie Wlkp.
Seminarium powstało z bólu serc ludzkich tęskniących za kapłanem. Jest ono koniecznością chwili, gdyż dziś są jeszcze takie tereny, gdzie wierni już od dwóch lat nie widzieli kapłana – mówił 60 lat temu ks. Edmund Nowicki, ówczesny administrator apostolski kamieński, lubuski i Prałatury Pilskiej. Uroczystość poświęcenia seminarium i inauguracja roku akademickiego odbyły się 26 października 1947 roku z udziałem kard. Augusta Hlonda w gmachu Wyższego Seminarium Duchownego przy ul. Warszawskiej.
Młodzieńcza radość
Niewiele osób pamięta inaugurację sprzed sześćdziesięciu lat. Wśród nich jest ks. Jan Głażewski. Zanim trafił na tereny zachodnie, mieszkał w centralnej Polsce w Iłowie k. Warszawy, gdzie urodził się w 1924 roku. Podczas wojny musiał jako parobek służyć Niemcom. – To były cztery makabryczne lata. – Musiałem spać w chlewie ze świniami – opowiada. Zaraz po wojnie wraz z rodziną wyjechał na zachód. Ostatecznie w lipcu 1945 roku trafił do Zatonia k. Zielonej Góry.
Przed wojną myślał o wstąpieniu do franciszkanów. Rozmawiał o tym nawet z ojcem Maksymilianem Marią Kolbem. W końcu jednak przyszedł do gorzowskiego seminarium. Z inauguracji przy ul. Warszawskiej 40 pamięta dobrze kard. Hlonda. – Był bardzo przyjemny, miły i rozmowny – wspomina. – Gdy ksiądz rektor Gerard Domagała przedstawiał profesorów i padło nazwisko ks. Leona Świerczka, to kardynał powiedział: „To wy tu macie Świerczka w Gorzowie? Czy wy zdajecie sobie sprawę, kogo wy tu macie?”. Bo to był wielki muzyk. A nas uczył śpiewu – dodaje.
Przez pierwsze pół roku ks. Głażewski do południa chodził na wykłady w seminarium, a po południu uczęszczał do miejskiego gimnazjum, aby zdać maturę. Czas spędzony w seminarium uważa za idealny. Do dziś docenia wykłady z filozofii i teologii. – Mieliśmy wspaniałych profesorów. Niestety, nie było prawie żadnych podręczników – opowiada. Klerycy umieli sobie jednak poradzić. – Profesor robił wykład, a siedem czy osiem osób notowało. Po obiedzie szliśmy z powrotem do sali wykładowej, gdzie czytaliśmy i uzupełnialiśmy braki. Później ktoś przepisywał to na maszynie i powielał ręcznym powielaczem – wyjaśnia. Warunki, jak wspomina ks. Jan, były spartańskie. – Bieda i ciasnota, ciągle chodziliśmy niedożywieni, trzeba było palić w piecu. Ale nam to nie przeszkadzało. Towarzyszyła nam młodzieńcza radość.
Wytrwali w kapłaństwie
Ks. Władysław Szeremet przyjechał do diecezji ze wschodu. Urodził się w 1924 roku w Stanisłówce k. Żółkwi. – To była zupełnie polska wieś. Życie przed wojną było bardzo radosne i szczęśliwe – wspomina. Niestety wybuchła wojna. Ks. Władysław był szeregowym żołnierzem Armii Krajowej i większość wojny spędził w rodzinnej wsi. Po starciu z UPA w kwietniu 1944 roku wszyscy mieszkańcy przenieśli się do Żółkwi. Wkrótce udał się do Tarnowa, a w 1945 roku wraz z rodziną wyjechał na zachód i zamieszkał w Siarczynach k. Trzciela. Od 1946 roku kontynuował edukację w szkole w Szamotułach, gdzie zdał tzw. małą maturę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).