– Sabciu, gdzie jest Tadzio? – zapytała młodą dziewczynę piekarzowa. – Poszedł się uczyć na biskupa! – usłyszała w odpowiedzi. I choć brat dziewczyny dopiero co wstąpił do seminarium, proroctwo się spełniło. Dziś bp Tadeusz Werno wspomina tamte czasy w rozmowie z ks. Dariuszem Jaślarzem.
Był Ksiądz Biskup przewodniczącym Komisji ds. Budowy WSD w Koszalinie. Co było największym wyzwaniem?
– Szukanie pieniędzy, czyli żebractwo! W tej materii najlepszy jest kto? Ks. bp Ignacy Jeż. Mówi mi: „Tadeusz, ty będziesz kierowcą. Jedziemy do Niemiec. Po pieniądze”. Parafie całej diecezji też zbierały pieniądze na ten szczytny cel. Najwięcej, pamiętam, uzbierała mała parafijka z Zakrzewa. I znów było ciężko. Ale jednak seminarium dziś stoi. I tak po kolei: należało zorganizować sąd biskupi, Caritas. Dziś mamy dwóch pracujących biskupów i dwóch emerytów, czyli czterech modlących się. Potężny arsenał katechetów i katechetek. Mamy to, cośmy chcieli.
Wróćmy do czasów, kiedy się nie budowało, a waliło w Polsce. Stan wojenny.
– Stan wojenny przywitałem, wywiesiwszy za okno polską flagę z kirem. Myślałem wtedy, syn powstańca: „Jak to, polski żołnierz, generał podjął decyzję, by trzymać ludzi za drutami kolczastymi?!”. Pamiętam, są święta Bożego Narodzenia. Sprawuję Pasterkę w konkatedrze w Kołobrzegu i mówię o tym bez ogródek. Dobrze wiem, co powiedziałem: że dlatego tak się dzieje, bo generał włożył hełm, który przyklapnął mu rozum i on nie widzi sytuacji okrutnej dla swego narodu! Widziałem, że ludzie potrzebowali tego wystąpienia. Przecież to, że tylko ocet i musztarda były na półkach, każdy widział i cierpiał. Wtedy wezwano biskupa Ignacego. „Proszę uspokoić biskupa Tadeusza!” – tak mu podpowiadali. „Nic dobrego z tego nie wyniknie”. A biskup wiedział, że my jesteśmy jedno. Zatem powiedział wojewodzie, by sam mnie wezwał i pouczył. Tego nie zrobił. I wiele było prowokacji wobec mojej osoby. Podobnie się działo przy odwiedzaniu obozów dla internowanych. Prawdą jest, że jeździłem do nich czasem bez sutanny. Funkcjonariusze bardzo nie chcieli mnie tam widzieć. Odprawiam dla internowanych Mszę św. w Darłówku i mówię im, że tu tak mają dobrze, że są na wczasach... Tylko pozazdrościć. Po spotkaniu ubek w mundurze polskiego żołnierza znów mnie chce pouczyć, jak powinienem się zachowywać. „Chwileczkę – mówię – szanowny pan będzie pouczał biskupa Kościoła, czym jest Ewangelia? Proszę zatem powiedzieć, gdzie się urodził Chrystus”. Nie wiedział, więc dał mi spokój.
Czy bycie administratorem diecezji – a było tak trzy razy – to trudne zadanie?
– Nie, jak masz rower i umiesz na nim jeździć, to wsiadasz i zasuwasz. Biskup Ignacy powiadał o mnie: ma przyzwyczajenie, to potrafi to robić. Ale żarty na bok. Jestem tu tyle lat. Znam tę diecezję doskonale. A do tego Stolica Apostolska obliguje, by w czasie, kiedy nie ma ustanowionego ordynariusza diecezji, zmieniać tylko i wyłącznie to, co konieczne. Miałem raz taką sytuację, że musiałem podjąć personalną decyzję. Trudność miałem zupełnie inną. Ja siebie musiałem zmieniać, bo nowy ordynariusz był, jest inny. Każdy z nich cudowny, wspaniały. Ale w moim wieku to dość trudne.
Ostatnie pytanie w zasadzie zadali Księdzu Biskupowi diecezjanie...
– Czy można iść na emeryturę, gdy jest się tak żywotnym? – pytają mnie ludzie. Odpowiedź jest prosta: trzeba iść na emeryturę! Żywotność jest niezbędna, by emerytura była przyjemna! Po to się pracowało tyle lat, ponad 50! A teraz nareszcie będę mógł cieszyć się tym, co jest moim hobby: nartami i ziemią.