Światowe Dni Młodzieży, które odbędą się w tym roku w Sydney, będą wsparciem dla katolicyzmu w Australii, borykającego się z wieloma kłopotami - pisze Rzeczpospolita.
Na trasie wędrówki prawie czterometrowego krzyża i ikony znalazła się również diecezja Wilcannia-Forbes w Nowej Południowej Walii. Diecezję o powierzchni porównywalnej z Francją zamieszkuje 30 tysięcy katolików (to 29 proc. jej mieszkańców). 20 parafii o obszarach trudnych do wyobrażenia dla europejskiego katolika obsługuje zaledwie 15 księży. Ich liczba byłaby jeszcze mniejsza, gdyby nie pomoc z zewnątrz – dwóch Polaków, Niemca, Afrykańczyka.
Dla ks. Paula Clarka przemierzenie 200 kilometrów do Wilcannii, by odprawić mszę i zaraz wrócić do Broken Hill, nie jest już żadnym wyzwaniem. W 20–tysięcznym Broken Hill, położonym 1200 km od Sydney, krzyż ŚDM zatrzymał się na dwa dni. Kiedy w 1883 roku Charles Rasp odkrył tu najbogatsze na świecie złoża rudy srebra, ołowiu i cynku, ściągnęli za nim poszukiwacze szybkich fortun i życiowych uciech. Dzisiaj w tym górniczym mieście żyje się spokojnie, a o dawnych czasach przypominają jedno- i dwukondygnacyjne hotele z przełomu XIX – XX wieku z koronkowymi metalowymi balustradami przy głównej, szerokiej ulicy Argent. Zamiast poszukiwaczy przygód żyje tu dzisiaj wielu artystów, których przyciągnął niepowtarzalny klimat australijskiego interrioru.
Kiedy przyjechał tu krzyż ŚDM, na głównym skwerze miasta zebrało się ledwie kilkaset osób. Następnego poranka na modlitwę przy krzyżu wniesionym na oddalonym o kilka kilometrów od miasta wzgórzu Living Desert Sculptures z 14 kamiennymi rzeźbami przyszło kilkadziesiąt osób. O dwie godziny jazdy samochodem stąd jest Wilcannia, gdzie też na krótko zatrzymały się symbole ŚDM. 200 kilometrów szosą, bez napotkania żadnej miejscowości, z jednym zajazdem przy drodze.
Wilcannia na brzegu rzeki Darling czasy swej świetności, gdy nazywano ją Królową Miast Zachodu, dawno ma już za sobą. Na początku ubiegłego stulecia była trzecim co wielkości portem rzecznym w Australii. Dzisiaj nie ma tu nawet samodzielnej parafii. Raz w miesiącu przyjeżdża ksiądz, by odprawić mszę. 700 mieszkańców miasteczka to głównie ludność tubylcza Barkindji, wśród której duże wpływy ma Zgromadzenie Boga, jeden z wielu aktywnych w Australii Kościołów zielonoświątkowców.
Na głównym placu miasta kilkadziesiąt osób przyszło przywitać symbole ŚDM. Kilkuletnie czarnowłose dzieci, o ciemnej skórze śpiewają w języku Barkindji i po angielsku: „My pochodzimy z tego kraju i jesteśmy z tego dumni. Jesteśmy Barkindji”. Piosenki nauczyły je białe nauczycielki i siostry ze zgromadzenia św. Teresy, które prowadzą tu katolicką szkołę. Bp Toohey zaprasza do krzyża, by dotknąć go, objąć. Procesja przechodzi przez dym z palonych liści eukaliptusa. Siwowłosy Barkindji podsyca płomień, aby dym, jak nauczyli go przodkowie, skutecznie odstraszył złe duchy. Dorośli z rezerwą podchodzą do krzyża. Chrześcijaństwo, przywiezione przez białych osadników, którzy zmienili historię ich kraju, liczy dla nich 200 lat, gdy kultura Aborygenów ma ponad 40 000 lat. Kiedy w 1770 roku Cook „odkrył” Australię żyło tu ponad 700 tysięcy Aborygenów rozbitych na kilkaset plemion. Dzisiaj jest ich 460 tysięcy. Po okresie walk, ucisku, przymusowej asymilacji (łącznie z zabieraniem matkom dzieci do adopcji w białych rodzinach, co działo się jeszcze w latach 60.), dopiero 40 lat temu, w 1967 roku Aborygenom przyznano prawa obywatelskie. Pozwolono na kultywowanie własnej kultury, języka. W Wilcannii języka Barkindji uczy Murray Butcher, któremu przekazali go dziadkowie.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.