Z czego się cieszysz?

O złamaniu przekleństwa ojca i kamieniu, który spada z serca, opowiada Grzegorz Polakiewicz.

Reklama

Marcin Jakimowicz: Przejąłeś się słowami Jezusa: „Dziś, jutro i pojutrze muszę być w drodze”…

Grzegorz Polakiewicz: Tak. (śmiech) Choć to Pan Jezus bardziej przejął się mną, bym nie myślał zbyt wiele o sobie…

Skąd jedziesz?

Z Warszawy.

Dokąd?

Przez Libiąż do Krakowa. A potem dalej i dalej…

Ile kilometrów zrobiłeś w zeszłym miesiącu na Camino?

Niemal 300.

Nie miałeś chwil zwątpienia? Sytuacji, które Cię przerosły?

Miałem. Dwukrotnie zadawałem sobie pytanie: „Boże, po co ja tu jestem? Po jaką cholerę lezę taki kawał, i to tą samą drogą, którą drałowałem przed rokiem?”. Pan Bóg każdego dnia pokazywał mi, że ta droga ma sens. I że… nie jest ona moja. Doświadczałem nieustannie tego, że jestem jedynie narzędziem, przez które On sam chce działać, docierać do ludzi i mówić, jak bardzo ich kocha.

To nie jest głęboka metafora?

Nie. Idę, spotykam obcych ludzi. Widzą, że mam amputowaną nogę, zaczynają pytać. Potem pytają o życie. Po kwadransie widzą, że mimo zmęczenia nie użalam się nad sobą, uśmiecham się. Poznałem Francuzów. Powiedzieli mi otwarcie, że są ateistami. Szli „sportowo”. Po kolacji Duncan wziął mnie na bok i powiedział: „Wkurzasz mnie w sposób niewyobrażalny! Po ludzku nie masz nic: jesteś chory, masz na karku wyrok związany z chorobą, nie skończyłeś studiów, nie masz kasy, a widzę, że jesteś szczęśliwy. Z czego ty się tak cieszysz?”. „Mam doświadczenie, że jestem kochany. I dzięki temu mogę kochać” – odpowiedziałem.

Naprawdę wstajesz o świcie i czujesz, że jesteś kochany?

Z roku na rok coraz bardziej. Nie mogę powiedzieć, że czuję się kochany, odkąd pamiętam, bo zaczynałem nieciekawie: z pozycji człowieka, który jest odrzucony, nieakceptowany. I który za to wszystko obwinia samego siebie. Był w moim życiu moment, gdy ze względu na stan zdrowia musiałem odejść z warszawskiego seminarium duchownego. Mój świat runął. Byłem totalnie rozbity. Nie miałem żadnego celu… Pojechałem do Krakowa, do ks. Grzegorza Rysia, który był rektorem seminarium. „Wszystko podporządkowałem temu, by być kapłanem. Zrezygnowałem ze studiów filozoficznych, teologicznych, odstawiłem na bok wygrane olimpiady. Co ja mam teraz robić?” – zapytałem. A on siedział kilka minut w ciszy, a potem wziął mnie do refektarza i pokazał krucyfiks. Jezus nie miał rąk. „Widzisz Go? – zapytał. – On cię dzisiaj prosi, byś poszedł i pomógł Mu kochać świat i drugiego człowieka”.

Pomyślałem: „Fajnie się gada”. Pojechałem w Tatry. Wziąłem brewiarz, butelkę wody i z lękiem wysokości ruszyłem na Orlą Perć. Byłem zdesperowany, zdolny do ostatecznych rozwiązań. Szedłem jak burza. Było we mnie tyle złości, adrenaliny, gniewu, że nie bałem się nawet przez sekundę. Na Krzyżnem w brewiarzu przeczytałem fragment z Izajasza: „Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły, biegną bez zmęczenia”. Oj, ale mnie te słowa sieknęły. „Byłeś, chłopie, w seminarium, chciałeś się poświęcić Panu. Gdzie twoje zaufanie? Komu ufałeś? Sobie samemu?”. Schodząc, trzęsły mi się nogi, byłem przerażony, lęk wysokości dał o sobie znać. Wszystko wróciło na swoje miejsce. (śmiech)

Drugim przełomem była amputacja nogi. Niezdiagnozowana neurogenna osteoartropatia Charcota. Dziś widzę, dlaczego Bóg do tego dopuścił. Jak wiele dobra to przyniosło.

Dobra???

Paradoks. Ewangelia jest pełna paradoksów. Moc doskonali się w słabości. Po operacji wziąłem brewiarz, by podziękować za to, że się wybudziłem, że żyję. I wtedy wypadł mi obrazek Pana Jezusa bez rąk z krakowskiego seminarium. Zrozumiałem, co chciał mi wówczas powiedzieć ks. Ryś: „Nie trzeba mieć dwóch rąk czy nóg, ale zdrowe, kochające serce”.

„Nie miałem żadnego celu” – wspominasz. A dziś? Jaki masz cel?

Życie wieczne. Już o tym wiem. Jeśli obierzesz ten kierunek, wszystko inne może runąć. Grunt, żeby mieć zdrowe, kochające serce.

Masz wszelkie powody, by rozdrapywać rany. Psychologowie twierdzą, że jesteśmy zdeterminowani tym, co usłyszeliśmy od rodziców. Ty podstawiłeś tej teorii nogę…

Gdy miałem niespełna 7 lat, po świętach Bożego Narodzenia ojciec wrócił do domu. Sporo pił. Jak stęsknione dziecko chciałem się do niego przytulić. Wyciągnąłem ramiona, ale on odepchnął mnie i rzucił: „Spieprzaj. Brzydzę się tobą”. Zabolało, choć wtedy tego nie rozumiałem. Nie to jednak było najgorsze. Gorsze było to, że nie mieliśmy okazji o tym pogadać, bo on kilka dni później wrócił pijany i próbował odebrać życie sobie, mnie i mamie. Chciał nas powiesić na rurze od gazu. Wieszał sznury, wszedł na pralkę wirówkę, ta mu odjechała, a on wyrżnął potylicą o posadzkę. Zmarł na miejscu. Pierwszą osobą, której o tym opowiedziałem, był kard. Macharski. I to dopiero po 10 latach. Wcześniej mówiłem, że ojciec zginął tragicznie.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7