Z czego się cieszysz?

publikacja 13.07.2018 05:45

O złamaniu przekleństwa ojca i kamieniu, który spada z serca, opowiada Grzegorz Polakiewicz.

Grzegorz Polakiewicz, wędrowny ewangelizator, z relikwiami ks. Jerzego i Jana Pawła II przeszedł po raz kolejny Camino. Józef Wolny /Foto Gość Grzegorz Polakiewicz, wędrowny ewangelizator, z relikwiami ks. Jerzego i Jana Pawła II przeszedł po raz kolejny Camino.

Marcin Jakimowicz: Przejąłeś się słowami Jezusa: „Dziś, jutro i pojutrze muszę być w drodze”…

Grzegorz Polakiewicz: Tak. (śmiech) Choć to Pan Jezus bardziej przejął się mną, bym nie myślał zbyt wiele o sobie…

Skąd jedziesz?

Z Warszawy.

Dokąd?

Przez Libiąż do Krakowa. A potem dalej i dalej…

Ile kilometrów zrobiłeś w zeszłym miesiącu na Camino?

Niemal 300.

Nie miałeś chwil zwątpienia? Sytuacji, które Cię przerosły?

Miałem. Dwukrotnie zadawałem sobie pytanie: „Boże, po co ja tu jestem? Po jaką cholerę lezę taki kawał, i to tą samą drogą, którą drałowałem przed rokiem?”. Pan Bóg każdego dnia pokazywał mi, że ta droga ma sens. I że… nie jest ona moja. Doświadczałem nieustannie tego, że jestem jedynie narzędziem, przez które On sam chce działać, docierać do ludzi i mówić, jak bardzo ich kocha.

To nie jest głęboka metafora?

Nie. Idę, spotykam obcych ludzi. Widzą, że mam amputowaną nogę, zaczynają pytać. Potem pytają o życie. Po kwadransie widzą, że mimo zmęczenia nie użalam się nad sobą, uśmiecham się. Poznałem Francuzów. Powiedzieli mi otwarcie, że są ateistami. Szli „sportowo”. Po kolacji Duncan wziął mnie na bok i powiedział: „Wkurzasz mnie w sposób niewyobrażalny! Po ludzku nie masz nic: jesteś chory, masz na karku wyrok związany z chorobą, nie skończyłeś studiów, nie masz kasy, a widzę, że jesteś szczęśliwy. Z czego ty się tak cieszysz?”. „Mam doświadczenie, że jestem kochany. I dzięki temu mogę kochać” – odpowiedziałem.

Naprawdę wstajesz o świcie i czujesz, że jesteś kochany?

Z roku na rok coraz bardziej. Nie mogę powiedzieć, że czuję się kochany, odkąd pamiętam, bo zaczynałem nieciekawie: z pozycji człowieka, który jest odrzucony, nieakceptowany. I który za to wszystko obwinia samego siebie. Był w moim życiu moment, gdy ze względu na stan zdrowia musiałem odejść z warszawskiego seminarium duchownego. Mój świat runął. Byłem totalnie rozbity. Nie miałem żadnego celu… Pojechałem do Krakowa, do ks. Grzegorza Rysia, który był rektorem seminarium. „Wszystko podporządkowałem temu, by być kapłanem. Zrezygnowałem ze studiów filozoficznych, teologicznych, odstawiłem na bok wygrane olimpiady. Co ja mam teraz robić?” – zapytałem. A on siedział kilka minut w ciszy, a potem wziął mnie do refektarza i pokazał krucyfiks. Jezus nie miał rąk. „Widzisz Go? – zapytał. – On cię dzisiaj prosi, byś poszedł i pomógł Mu kochać świat i drugiego człowieka”.

Pomyślałem: „Fajnie się gada”. Pojechałem w Tatry. Wziąłem brewiarz, butelkę wody i z lękiem wysokości ruszyłem na Orlą Perć. Byłem zdesperowany, zdolny do ostatecznych rozwiązań. Szedłem jak burza. Było we mnie tyle złości, adrenaliny, gniewu, że nie bałem się nawet przez sekundę. Na Krzyżnem w brewiarzu przeczytałem fragment z Izajasza: „Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły, biegną bez zmęczenia”. Oj, ale mnie te słowa sieknęły. „Byłeś, chłopie, w seminarium, chciałeś się poświęcić Panu. Gdzie twoje zaufanie? Komu ufałeś? Sobie samemu?”. Schodząc, trzęsły mi się nogi, byłem przerażony, lęk wysokości dał o sobie znać. Wszystko wróciło na swoje miejsce. (śmiech)

Drugim przełomem była amputacja nogi. Niezdiagnozowana neurogenna osteoartropatia Charcota. Dziś widzę, dlaczego Bóg do tego dopuścił. Jak wiele dobra to przyniosło.

Dobra???

Paradoks. Ewangelia jest pełna paradoksów. Moc doskonali się w słabości. Po operacji wziąłem brewiarz, by podziękować za to, że się wybudziłem, że żyję. I wtedy wypadł mi obrazek Pana Jezusa bez rąk z krakowskiego seminarium. Zrozumiałem, co chciał mi wówczas powiedzieć ks. Ryś: „Nie trzeba mieć dwóch rąk czy nóg, ale zdrowe, kochające serce”.

„Nie miałem żadnego celu” – wspominasz. A dziś? Jaki masz cel?

Życie wieczne. Już o tym wiem. Jeśli obierzesz ten kierunek, wszystko inne może runąć. Grunt, żeby mieć zdrowe, kochające serce.

Masz wszelkie powody, by rozdrapywać rany. Psychologowie twierdzą, że jesteśmy zdeterminowani tym, co usłyszeliśmy od rodziców. Ty podstawiłeś tej teorii nogę…

Gdy miałem niespełna 7 lat, po świętach Bożego Narodzenia ojciec wrócił do domu. Sporo pił. Jak stęsknione dziecko chciałem się do niego przytulić. Wyciągnąłem ramiona, ale on odepchnął mnie i rzucił: „Spieprzaj. Brzydzę się tobą”. Zabolało, choć wtedy tego nie rozumiałem. Nie to jednak było najgorsze. Gorsze było to, że nie mieliśmy okazji o tym pogadać, bo on kilka dni później wrócił pijany i próbował odebrać życie sobie, mnie i mamie. Chciał nas powiesić na rurze od gazu. Wieszał sznury, wszedł na pralkę wirówkę, ta mu odjechała, a on wyrżnął potylicą o posadzkę. Zmarł na miejscu. Pierwszą osobą, której o tym opowiedziałem, był kard. Macharski. I to dopiero po 10 latach. Wcześniej mówiłem, że ojciec zginął tragicznie.

Budziłeś się zlany zimnym potem, gdy przyśniła Ci się jego twarz?

Nie. Ale jak bumerang wracały słowa: „Brzydzę się ciebie”. Na szczęście Pan Bóg troszczył się o mnie, pracował we mnie, dawał mi pokój.

Kiedy udało Ci się przebaczyć?

Po latach zmagań, prób zrobienia tego na własną rękę. Zrozumiałem, że jeżeli patrzę na tę sytuację w kategoriach „ojciec zrobił mi krzywdę”, to tego przebaczenia nie ma. Wiele razy (po spowiedzi generalnej, rekolekcjach) wypowiadałem słowa „Tato, wybaczam ci”, ale czułem, że jest we mnie jakiś opór, tama, mur. Modliłem się, dałem Bogu czas, by to we mnie rozpracował. I rozpracował. Sześć lat temu. Na Jasnej Górze, gdy modliłem się przed samym obrazem. „Matko Boża, doświadczam tylu łask, tyle miłości, a nie potrafię jej okazać ojcu, który tak bardzo jej potrzebuje”. Poczułem, jakby ktoś rozerwał mi serce i wydarł z niego to wszystko, co brudne, ciężkie, trudne. Zalałem się łzami. Pierwszy raz poczułem, że naprawdę mu przebaczyłem.

Po czym to poznałeś?

Byłem w stanie powiedzieć, że go kocham. Dziś wiem, że zrobił tak, bo sam był biedny, nie doświadczył miłości, nie radził sobie z przeszłością. Był w gorszej pozycji niż ja, bo ja czuję się kochany. Pragnę dla niego nieba. Mocno wierzę w Boże miłosierdzie. Kardynał Macharski powiedział mi: „Spróbuj popatrzeć na wszystko jako na szansę”. Gdyby nie ta koszmarna z punktu widzenia tego świata sytuacja, nie byłbym tym, kim jestem dzisiaj.

Wielu znajomych postrzega Cię jako duchowego supermana. Pocieszasz ludzi w hospicjach, po stracie bliskich. Po wpisach pielgrzymów, których mijałeś na Camino, widać, że spotkania były dla nich przeżyciem…

Jestem jedynie nędznym narzędziem. Tylko i aż tyle. Lubię ludzi. Lubię ich spotykać, gadać z nimi. Pan Bóg pokazuje mi: „Popatrz, dla świata nie jesteś atrakcyjny, ale dla Mnie jesteś wyjątkowy! To ciebie wysyłam na tę misję specjalną”.

Z kim szedłeś na Camino?

Z ks. Jurkiem Popiełuszką i Janem Pawłem II. Ooo, tu mam schowane ich relikwie…

Jak reagowali na nie ateiści?

Pytali. O ile znali Jana Pawła II, o tyle o Popiełuszce nie mieli często pojęcia. Rozdałem aż 250 obrazków z modlitwą do ks. Jerzego. Ludzie chłonęli opowieści o jego życiu! Gdy doszedłem do katedry w Santiago, spotkałem parę Hiszpanów. Wiesz, jakie mieli pierwsze pytania? Jaki seks wolę, czy klasyczny, czy w trójkącie. To pokazuje, jakie życie wiedli…

Będzie, będzie zabawaaa…

Dokładnie! Od razu po Camino mieli lecieć na tydzień na Ibizę, by imprezować na całego. Nie mieli nawet zamiaru wchodzić do katedry. Niechęć do Kościoła mieli wypisaną na twarzach. (śmiech) Szli jak większość – turystycznie. Przez 5 dni chodziłem na Mszę św. na 7.30. Było jeszcze pustawo i można było się skupić. Jednego dnia dochodzę do katedry. Patrzę – znajome buzie. „Co tu robicie? Mieliście być już na Ibizie!” Dziewczyna trzyma w ręce obrazek ks. Jerzego i uśmiecha się: „Tak się jakoś poskładało”. Co się okazało? Doszli tu dzień wcześniej. Przed dwunastą. Stwierdzili: „Pójdziemy na Mszę dla pielgrzymów”. Zobaczyli w konfesjonałach księży i… poszli do spowiedzi. Trafili do różnych kapłanów, a każdy z nich spytał: „Czy jesteś w stanie zrezygnować z Ibizy i pójść jeszcze cztery dni do Finisterry?”. Oboje niezależnie od siebie powiedzieli: „Tak”. Zdumiałem się, miałem w oczach łzy, ale starałem się to ukryć. „To wszystko przez twojego księdza – powiedziała dziewczyna. – Zaczęliśmy czytać to, co było napisane na obrazku, i ten ks. Popiełuszko doprowadził nas do spowiedzi”.

Dlaczego to jego wybrałeś na towarzysza drogi?

Sam mnie wybrał! Dwa tygodnie przed wyjściem przyśnił mi się ks. Jerzy. Szedłem z kościoła na Chłodnej, gdy nagle stanął przede mną i powiedział: „Zabierz mnie w drogę”.

Często masz takie sny?

Często. (śmiech) Obudziłem się i wiedziałem, z kim pójdę. Kardynał Kazimierz Nycz z radością podarował mi relikwie, bo czuł, że zrobią po drodze dużo dobrego.

Nie użalasz się nad sobą. Jak to robisz?

Jestem wdzięczny. Skupiam się na tym, co piękne. Zobacz, ile my otrzymujemy z góry! Zamiast jęczeć: „Nie mam nogi!”, wolę powiedzieć „Mam nogę! I to nieźle działającą”. Tuż po amputacji spytałem: „Kiedy rehabilitacja?”. Zdumiony lekarz odparował: „Troszkę poczekaj”. (śmiech) Po dwóch tygodniach wyszedłem ze szpitala. Podeszła do mnie psycholog i powiedziała: „Może to nie jest pedagogiczne, ale muszę ci to powiedzieć. Dałeś takiego »kopa«, takiego»powera« ludziom na oddziale… Szczególnie starszym, którzy mieli problemy miażdżycowe i po amputacji nie widzieli sensu życia. Patrzyli na ciebie i zapisywali się na rehabilitację”. (śmiech)