Po prostu

„Chcecie zajmować ostatnie miejsca?” – zagadnąłem znajome małe siostry Jezusa. „Ostatnie? Nie ma najmniejszych szans. Zajął je już Jezus”. Tuż obok Niego stoi mały brat Moris. 15 maja ten „niespotykanie spokojny człowiek” ukończył bieg i teraz chowa się za Jego plecami. Tak to widzę.

Reklama

Informacja o jego śmierci nie obiegła pierwszych stron gazet. Na hasło „Maurice Maurin” wyszukiwarki reagują jedynie kilkoma tekstami o kontemplacji. Przez całe życie chciał pozostać mały, nieza­uważany. Nie chciał przesłaniać Tego, którego nazywał Przyjacielem.

Pamiętam, jak zżymał się zażenowany, gdy powiedziałem do niego „ojcze”. – Nie jestem ojcem. Jestem bratem. I to w dodatku małym bratem. Ale bratem Syna Bożego. Po co mi więcej? Ja nie chcę być „kimś”! Ostatnio pewna siostra zakonna kręciła głową: „Powinno się księdza tytułować: ojcze”. Uśmiechnąłem się: „Jestem bratem, i to małym. Oj, muszę z siostrą poczytać Ewangelię”. Nie rozumiem, po co nam te tytuły przed nazwiskiem. Prałat, profesor, doktor. Po co się tak podpisujemy? By pokazać innym, że jesteśmy kilka poziomów wyżej? To nie jest chrześcijańskie. Jezus szanował każdego: kobieta, która sprząta Dworzec Centralny, ma taką samą godność jak profesor uniwersytetu.

Czego się bać?

C.S. Lewis w „Opowieściach z Narnii” pisał, że Aslan był „łagodny i niebezpieczny”. Moris, ten skromny, niepozorny Francuz, miał w sobie coś z tego lwa. Był nieśmiały, łagodny, niemal spłoszony, a jednocześnie wyczuwało się, że rozmawia się z kimś niezwykle silnym, zdolnym do heroicznych czynów. Jego życie było gotowym materiałem na scenariusz filmowy.

Do głowy by mu nie przyszło, by zgłaszać swą kandydaturę do Kolosów (konkursu dla bijących rekordy łazików i obieżyświatów), a przecież ten drobniutki paryżanin ruszył w ciemno na Saharę, mając w plecaczku jedynie koc (noce na pustyni są zimne) i habit! Nic więcej.

Wielu twierdziło, że pcha się prosto w paszczę lwa, bo nie ukrywając swej tożsamości, trafiał do osiedli muzułmańskich. Rozbrajał ludzi prostotą, chęcią pomocy. – Czasami byłem u kresu sił, chorowałem. Wiedziałem, że sytuacja mnie przerasta – opowiadał mi przed 13 laty. – Wędrowałem po pustyni i gubiłem się. Gdzie znaleźć wodę? Gdzie iść? Bóg był wierny. Nie opuścił mnie nawet na sekundę. Pamiętam scenę: siedzieliśmy na podłodze, byliśmy ubrani jak Arabowie. Nagle przełożony powiedział: ty wyruszysz do Japonii, ty do Wietnamu. Ja trafiłem do Maroka. Nie znałem tam nikogo. Wiedziałem tylko, że mam mieszkać w dzielnicy slumsów. Musiałem znaleźć pracę, nauczyć się arabskiego, by przeżyć. Ale: „Jezus jest z nami!”. Czego mamy się bać?”.

To paradoks, bo przecież ten „niespotykanie spokojny człowiek” nie szukał wrażeń, przygód, skoków adrenaliny. Najważniejszym punktem jego dnia (i nocy!) była adoracja.

Szybko umierali

Usprawiedliwiał ludzi. Szukał w nich dobra. – Mieszkałem przy ulicy starych, odrapanych kamienic na ulicy cieszącej się złą sławą z powodu ekscesów, mających swoje źródło w alkoholu – opowiadał z właściwą sobie delikatnością o pobycie na warszawskiej Pradze. Zamieszkał w miejscu, które nie jest duszpasterską sielanką, wśród ulic, na których powietrze było często gęste od agresji. W jaki sposób ten subtelny człowiek, który w latach 60. zaprzyjaźnił się z samym Maritainem (filozof mieszkał w Tuluzie razem z małymi braćmi), odnalazł się wśród ludzi zepchniętych przez społeczeństwo na margines?

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| KOŚCIÓŁ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11

Reklama