Po prostu

Marcin Jakimowicz

publikacja 21.06.2018 05:45

„Chcecie zajmować ostatnie miejsca?” – zagadnąłem znajome małe siostry Jezusa. „Ostatnie? Nie ma najmniejszych szans. Zajął je już Jezus”. Tuż obok Niego stoi mały brat Moris. 15 maja ten „niespotykanie spokojny człowiek” ukończył bieg i teraz chowa się za Jego plecami. Tak to widzę.

Po prostu JóZEF WOLNY /foto gość

Informacja o jego śmierci nie obiegła pierwszych stron gazet. Na hasło „Maurice Maurin” wyszukiwarki reagują jedynie kilkoma tekstami o kontemplacji. Przez całe życie chciał pozostać mały, nieza­uważany. Nie chciał przesłaniać Tego, którego nazywał Przyjacielem.

Pamiętam, jak zżymał się zażenowany, gdy powiedziałem do niego „ojcze”. – Nie jestem ojcem. Jestem bratem. I to w dodatku małym bratem. Ale bratem Syna Bożego. Po co mi więcej? Ja nie chcę być „kimś”! Ostatnio pewna siostra zakonna kręciła głową: „Powinno się księdza tytułować: ojcze”. Uśmiechnąłem się: „Jestem bratem, i to małym. Oj, muszę z siostrą poczytać Ewangelię”. Nie rozumiem, po co nam te tytuły przed nazwiskiem. Prałat, profesor, doktor. Po co się tak podpisujemy? By pokazać innym, że jesteśmy kilka poziomów wyżej? To nie jest chrześcijańskie. Jezus szanował każdego: kobieta, która sprząta Dworzec Centralny, ma taką samą godność jak profesor uniwersytetu.

Czego się bać?

C.S. Lewis w „Opowieściach z Narnii” pisał, że Aslan był „łagodny i niebezpieczny”. Moris, ten skromny, niepozorny Francuz, miał w sobie coś z tego lwa. Był nieśmiały, łagodny, niemal spłoszony, a jednocześnie wyczuwało się, że rozmawia się z kimś niezwykle silnym, zdolnym do heroicznych czynów. Jego życie było gotowym materiałem na scenariusz filmowy.

Do głowy by mu nie przyszło, by zgłaszać swą kandydaturę do Kolosów (konkursu dla bijących rekordy łazików i obieżyświatów), a przecież ten drobniutki paryżanin ruszył w ciemno na Saharę, mając w plecaczku jedynie koc (noce na pustyni są zimne) i habit! Nic więcej.

Wielu twierdziło, że pcha się prosto w paszczę lwa, bo nie ukrywając swej tożsamości, trafiał do osiedli muzułmańskich. Rozbrajał ludzi prostotą, chęcią pomocy. – Czasami byłem u kresu sił, chorowałem. Wiedziałem, że sytuacja mnie przerasta – opowiadał mi przed 13 laty. – Wędrowałem po pustyni i gubiłem się. Gdzie znaleźć wodę? Gdzie iść? Bóg był wierny. Nie opuścił mnie nawet na sekundę. Pamiętam scenę: siedzieliśmy na podłodze, byliśmy ubrani jak Arabowie. Nagle przełożony powiedział: ty wyruszysz do Japonii, ty do Wietnamu. Ja trafiłem do Maroka. Nie znałem tam nikogo. Wiedziałem tylko, że mam mieszkać w dzielnicy slumsów. Musiałem znaleźć pracę, nauczyć się arabskiego, by przeżyć. Ale: „Jezus jest z nami!”. Czego mamy się bać?”.

To paradoks, bo przecież ten „niespotykanie spokojny człowiek” nie szukał wrażeń, przygód, skoków adrenaliny. Najważniejszym punktem jego dnia (i nocy!) była adoracja.

Szybko umierali

Usprawiedliwiał ludzi. Szukał w nich dobra. – Mieszkałem przy ulicy starych, odrapanych kamienic na ulicy cieszącej się złą sławą z powodu ekscesów, mających swoje źródło w alkoholu – opowiadał z właściwą sobie delikatnością o pobycie na warszawskiej Pradze. Zamieszkał w miejscu, które nie jest duszpasterską sielanką, wśród ulic, na których powietrze było często gęste od agresji. W jaki sposób ten subtelny człowiek, który w latach 60. zaprzyjaźnił się z samym Maritainem (filozof mieszkał w Tuluzie razem z małymi braćmi), odnalazł się wśród ludzi zepchniętych przez społeczeństwo na margines?

– Słabo mówiłem po polsku, ale oni też źle mówili po polsku – uśmiechał się po latach. – Byli moimi braćmi. Kiedy sąsiad narzekał: „Nie chcę już żyć”, odpowiedziałem: „Przepraszam, nie mów tak. Twoje życie ma sens: nikt nie zna cię tak dobrze jak Bóg. Żyj”. My, mali bracia, nie mówimy nigdy: „Żyjesz w grzechu, robisz bardzo źle!”. Mówimy raczej: „Bardzo mi przykro, że jesteś dziś chory, bo za dużo piłeś”. Mówimy jak do przyjaciół. Bo ci ludzie naprawdę doskonale wiedzą, że robią coś złego. Jezus mówił: „Nie grzesz więcej”, ale nikogo nie oskarżał. Kiedyś poszedłem na pogrzeb ubogiego sąsiada. Byłem po cywilu. Nie było księdza. „Nie mamy pieniędzy. Wszystko kosztuje” – tłumaczyła rodzina. Grabarze wrzucili ciało do dziury. Nie wytrzymałem: „Panowie, to nie jest worek! To nie jest pies, to Darek, mój przyjaciel”. Wyciągnąłem z plecaczka habit i powiedziałem: „Pomódlmy się po swojemu”, i wszyscy zaczęli się modlić. Często chodziłem na pogrzeby. Oni bardzo szybko umierali. Kiedyś moja sąsiadka spytała: „Moris, widzisz, jak żyjemy, a nigdy nie masz zarzutów; jest ci przykro, ale nie krytykujesz. Jak ty to robisz?”. „Żyję z Jezusem” – odpowiedziałem.

W cieniu

Maurice Maurin urodził się w 1928 roku w Paryżu. Do zgromadzenia Małych Braci Jezusa wstąpił 10 lat po zakończeniu II wojny światowej. Przyjął imię Maurice Maria od Jezusa (nad Wisłą spolszczył je na Moris). Śluby wieczyste złożył w 1961 roku, a 12 lat później przyjął święcenia kapłańskie. Przez wiele lat mieszkał w Maroku i na Saharze.

Do Polski przyjechał po raz pierwszy w roku wyboru na Stolicę Piotrową Karola Wojtyły, a na stałe osiadł w 1990 roku. Mieszkał nad Wisłą niemal 30 lat. Początkowo na warszawskiej Pradze, następnie w Izabelinie. Przyjął polskie obywatelstwo. Jego marzenie? „Być ubogim pośród ubogich”, dewiza, którą streszcza tytuł jednej z jego książek: „Żyć kontemplacją w sercu świata”, i pragnienie, które zanotował na spalonej słońcem ziemi jego duchowy mistrz Karol de Foucauld: „O czym marzę w sekrecie, to coś bardzo prostego, małego liczebnie, przypominającego pierwsze wspólnoty pierwotnego Kościoła. Mała rodzina, małe ognisko monastyczne, maleńkie i bardzo proste”.

Zmarł rankiem 15 maja, w dniu, w którym Kościół czytał: „Lecz ja zgoła nie cenię sobie życia, bylebym tylko dokończył biegu”.

Nie lubił stawać w świetle reflektorów. Choć dla wielu był duchowym przewodnikiem, stawał raczej za sceną. W cieniu. Chciał prowadzić życie ukryte w Bogu.

Jezus na tapczanie

Pracował na własne utrzymanie. – Dwunastoletni Jezus po bar micwie, gdy był już traktowany jak dorosły, musiał pracować w warsztacie – wyjaśniał. – Ten, który stworzył niebo i ziemię, przez około 18 lat pracował, by zdobyć środki do życia.

Jakie jego słowa zrobiły na mnie największe wrażenie? Siedzieliśmy w malutkim pokoiku w Izabelinie. Brat Moris, mówiąc o Jezusie, spojrzał na pusty tapczan i powiedział: „On tu między nami siedzi”. Początkowo zastanawiałem się, czy to nie jest jedynie metafora. Ale ujrzałem jego wzrok: skupiony, pogodny. I wiedziałem, że ten Francuz mówi poważnie. Jezus siedział między nami na tapczanie.

To była najlepsza lekcja doświadczenia Jego obecności, jaką otrzymałem.

TAGI: