Czyli o tym, co ma piernik do wiatraka, a dogmatyka do modlitwy...
Jedną z pierwszych nauk, jakie normalnie ojciec duchowny daje klerykom, jest żeby studiowali dogmatykę na kolanach. I bardzo często cichą reakcję kleryków na tę wskazówkę można by wyrazić słowami: „Ty se mów, a ja zdrów”. Co ma piernik do wiatraka, a dogmatyka do modlitwy? Modlitwa to jest, kiedy my w naszej grupie przeżywamy pobożny entuzjazm; a dogmatyka, kiedy wkuwam formułki do egzaminu. Ewentualnie, żeby nie było za nudno, można spróbować wymyślić coś nowego... Zresztą kiedy już egzaminy zostaną zdane, teologię i tak odstawi się na półkę, modlitwę zredukuje się w praktyce do ustawowego minimum, a życie zostanie zdominowane przez działanie. Później nieraz po latach okazuje się, że wśród usilnej pracy dla Boga gdzieś Go kapłan zagubił...
Cały problem sprowadza się do tego, czy człowiek, choćby i człowiek duchowny, traktuje Boga w głębi serca jako tematykę, czy jako osobę. Bo jeśli jako tematykę, to tematykę się uprawia; a jeśli jako osobę, to Osoby się słucha, a nie tylko o niej czy nawet do niej mówi. Bardzo dobrze może współistnieć w praktyce traktowanie Boga jako tematyki na sali wykładowej i jako źródła pobożnego ciepła na modlitwie; ale w takim razie kręcimy się tylko wciąż wokół własnego ja, które bądź snuje teorie (czasem: ambitne teorie), bądź stara się coś przeżyć, czegoś dla własnej przyjemności doznać. Ewentualnie można także próbować „wsłuchać się” w słowo Boże, żeby z niego zaczerpnąć jakieś potrzebne nam akurat wskazówki. O czymże innym Bóg mógłby mówić, jeśli nie o tym, co mnie w tej chwili dotyczy?
A Bóg mówi nam przede wszystkim o Sobie. Nie ma na świecie ważniejszego i większego tematu. Chasydzi opowiadają, że pewien słynny cadyk miał małego wnuczka, który kiedyś bawił się ze swoim kolegą w chowanego. Wymyślił sobie świetną kryjówkę, schował się i czekał, aż kolega przyjdzie i będzie krążył z bezradną miną dookoła. Ale kolega nie przychodził bardzo długo, więc wreszcie mały wylazł z ukrycia i zobaczył, że tamtemu znudziło się i poszedł sobie bawić się gdzie indziej. Wnuczek zapłakany pobiegł do dziadka: Dziadku, dziadku, ja się chowam, a on mnie nie chce szukać! — No — odpowiedział dziadek — przynajmniej jesteś w dobrym towarzystwie. Pan Bóg też mówi: „Ja się chowam, a oni mnie nie chcą szukać”. Zdaje się jednak, że Pan Bóg mógłby powiedzieć nawet: „Ja się objawiam, a oni nie chcą patrzeć ani słuchać”. Dogmatykę już zdali... A przecież dogmat nie jest jakąś akademicką teorią ani formułkami do zdania i zapomnienia, ale godnym radosnego podziwu przekładem na język ludzki tego, co Bóg nam o Sobie objawia, zwłaszcza zaś tego, co nam objawia o sobie w Chrystusie. Centrum objawienia nowotestamentalnego, prawda o Trójcy Świętej, jest podstawą nie tylko teologii, ale i całego życia modlitwy, życia naszej relacji z Bogiem.
Żeby jednak doceniać teologię, żeby zrozumieć wartość dogmatyki, trzeba ruszyć co nieco głową, a to jest bardzo niemodne. Niemal co drugi kaznodzieja w ten czy inny sposób głosi nieprzydatność rozumu w życiu modlitwy i odsyła w ciemności zewnętrzne tych, którzy by się nim posługiwali. Nic w tym nowego, ten antyintelektualizm sięga czasów Oświecenia i jest – paradoksalnie – jego dziedzictwem. Podstawą bowiem myśli ówczesnej był pewien błąd terminologiczny, dotyczący znaczenia słowa rozum; i właśnie ten błąd do dziś pokutuje w naszej świadomości. Ludzie Oświecenia zapomnieli mianowicie, że rozum jest to władza poznawcza człowieka, mająca zbierać i systematyzować otrzymane informacje, a więc po prostu narzędzie; a zaczęli uważać rozum za jakieś niby zewnętrzne źródło wiedzy, jakiś jakby zbiór twierdzeń, który człowiek powinien przyjąć.
Z początku wydaje się, że to drobna różnica, bez znaczenia, ale popatrzmy na skutki. Jeśli się traktuje rozum jako władzę poznawczą człowieka, to natychmiast widzimy, że obszar naszego poznania będzie zależał od tego, skąd bierzemy dane, które rozum ma wchłonąć i usystematyzować, mniej więcej tak, jak dzisiaj komputer „wie” to tylko, co mu się wgra albo wpisze. Najogólniej biorąc, rozum, któremu się dostarczy samych tylko danych płynących z poznania rzeczy doczesnych, choćby wysublimowanego do najbardziej skomplikowanych naukowych eksperymentów, będzie wiedział to tylko, co z takiego poznania wywnioskować można, bo mu nic innego nie wgrano; i to jest niewiara. Natomiast rozum, który obok danych zmysłowych przyjmie także dane płynące z Objawienia, będzie miał obok wiedzy przyrodniczej także znajomość Boga, i to jest wiara; jedno z drugim doskonale w nim może współistnieć, tak samo, jak wewnątrz wiedzy doczesnej może współistnieć wiedza humanistyczna z techniczną i nie kłóci się znajomość praw fizyki ze znajomością literatury lub historii. Inaczej mówiąc, zarówno wiara, jak i niewiara są dwiema możliwymi postawami rozumu właśnie, a zależą od tego, ile i jakich danych rozum przyjął. (Słowo wiara może oczywiście także oznaczać łaskę, która wspomaga nasz rozum, by przyjął Objawienie; ale to jest inna rzeczywistość, nadprzyrodzone działanie Boże, skutkiem zaś takiego działania jest w nas właśnie wiara w znaczeniu psychologicznym, o której tutaj mówimy.)
Ale ludzie tworzący Oświecenie uznali rozum nie za narzędzie poznania, tylko za jego osobne źródło; i za drugie, konkurencyjne źródło, nie zaś za postawę rozumu przyjmującego Objawienie Boże, uznali wiarę; przy czym założyli z góry, że jedno z drugim jest sprzeczne. Ich zdaniem, jeżeli coś „mówi wiara”, to już na pewno to jest sprzeczne z rozumem, i odwrotnie; a sam człowiek nie jest użytkownikiem rozumu zdolnego do postawy wiary, ale jakąś trzecią postacią tego dramatu i powinien wybrać, któremu z tamtych dwóch doradców zaufa. To jest mniej więcej równie sensowne, jakby powiedzieć, że komputer jest niezależnym źródłem poznania. Błąd ten byłby niemożliwy, gdyby ludzie Oświecenia znali dzieła średniowiecznych logików i teologów, ale oni właśnie tymi dziełami gardzili, a słowo scholastyka było dla nich synonimem ciemnoty i pustosłowia. A bez logicznego myślenia nawet głupie zdanie jasno sformułować trudno, cóż dopiero mądre.
I niestety tę właśnie postawę i ten błąd wbijano w głowy wielu kolejnym pokoleniom, i to bardzo skutecznie. Pod wpływem takiej nauki ludzie, którzy uważali, że w życiu się bez rozumu nie obejdą, automatycznie odchodzili od chrześcijaństwa, bo przecież wiedzieli, że wiara z rozumem jest sprzeczna. Ludzie zaś, którzy chcieli pozostać chrześcijanami, a dali sobie wmówić tę sprzeczność, postanowili wobec tego wybrać wiarę, a odrzucić rozum. I do dziś, mimo encykliki Fides et ratio, wciąż ten błąd pokutuje w Kościele, zwłaszcza w kaznodziejstwie. W końcu dziewiętnastego wieku pewien klasztor miał spowiednika, który mawiał do zakonnic tak: Schowajcie rozum pod szaflik, a na szafliku połóżcie wiarę: Ojciec tak kazał, to wam powinno wystarczyć. Już nie o to mi chodzi, że najwyraźniej sam wykazał, że jego zarządzenia są z rozumem sprzeczne; ale o to, że gdyby siostry rzeczywiście schowały rozum pod szaflik, nie miałyby już czym pojąć jego rozkazów i nie mogłyby ich wypełnić. Człowiek, który myślenia używa po to, by myślenie potępić, jest jak ktoś, kto na komputerze pisze, że komputery należy wyrzucić.
A więc zarówno racjonalizm, który odrzuca „wiarę” a wybiera „rozum”, jak i fideizm, który odrzuca „rozum”, a wybiera „wiarę”, są na równi skutkami przekonania o ich przeciwstawności, czyli śladami błędów Oświecenia. U kaznodziejów, którzy trwają w tej oświeceniowej mentalności, widoczna jest bardzo dobrze pewna prawidłowość. Im usilniej odrzucają rozum, tym łatwiej i częściej wpadają w błędy, w nauki niezgodne z teologią Kościoła, w czystą fantazję. No i wtedy tym bardziej muszą oczywiście potępiać rozum, żeby bronić swoich pozycji.
*
Małgorzata Borkowska OSB Oślica Balaama. Apel do duchownych panów Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC
Na czym polega model francuskiej laïcité i jakie są jego paradoksy?
Jej ponowne otwarcie i rekonsekracja nastąpi w najbliższy weekend.