– Andrzej Sowa się nazywam. Jestem grzesznikiem… „My też!!!” – przywitali gościa uczestnicy spotkania zorganizowanego przez wspólnotę Płomień Pański w parafii Świętej Rodziny we Wrocławiu.
Jak się cieszę, że jestem wśród grzeszników, złoczyńców, złodziei… Taki jest Kościół. Tacy jesteśmy – mówił Andrzej Sowa zwany Kogutem. I rozpoczął opowieść – o tym, jak gorszył się złem w Kościele i odszedł od niego. I jak w tym słabym Kościele dotknęła go bezwarunkowa potężna miłość Boga.
Prosto w dół
Był chorowity, pełen kompleksów, zahukany. – Tymczasem na mojej drodze stanęli „twardziele”, koledzy ze szkoły, którzy papierosy w kibelku palili, pornosiki oglądali, wulgaryzmami rzucali – wspomina. – Jeden z nich zwrócił na mnie uwagę, papierosem poczęstował. Czułem się dowartościowany. Zacząłem się z nimi zadawać. W Kościele widział grzech i zło. Przestał praktykować, mając 16 lat. W szkole średniej skosztował marihuany. Pół roku później obsadził nią pół ogródka – pod pretekstem, że pani z biologii kazała hodować takie roślinki. Potem pojawiły się ideologia punkowa, zerwanie ze szkołą. Po awanturze domowej, podczas której omal nie zabił własnej matki krzesłem, przeniósł się do kumpla na peryferie Legnicy. Uprawa marihuany kwitła. Pojawiły się dodatkowe możliwości „zabawy”.
– Pogrążałem się. W wieku 19 lat wypijałem dziennie 20 piw, wypalałem 15–20 skrętów marihuany i żeby się dobrze spało, wypijałem flaszkę wódki z kolegą. Przestało mnie to w końcu kręcić. Stwierdziłem: a to może jeszcze jakieś grzybki halucynogenne, a to może jakiś kwasik, neuroleptyki… Co tylko można było zdobyć, ja to żarłem – wspomina. Z czasem znalazł się w heroinowym ciągu. – Po 6 latach brania hery przekraczałem 20 razy dawki śmiertelne... Trening czyni mistrza – mówi.
Kogut zawsze kochał muzykę. Zakładał kolejne zespoły. Trzeci z nich, o nazwie Maria Nefeli, w 1990 r. na festiwalu w Jarocinie wygrał nagrodę publiczności. Nałóg przekreślił jednak pojawiające się perspektywy. – Przećpałem kontrakt na płytę, przećpałem rodzinę. Okradałem rodziców, przyjaciół, napadałem na ludzi – mówi. W 1992 r. był bezdomnym, skrajnie wyniszczonym człowiekiem. Szczury próbowały zjadać jego ropiejące nogi...
Ratunek
I wtedy Andrzej spotkał dawną przyjaciółkę Marzenę. Zabrała go do domu. Mógł się najeść, umyć, podleczyć rany. Po jakimś czasie Marzena rzuciła: „Poznałam w Jarocinie na festiwalu fajnych ludzi, zaprosili mnie na imprezę pod Poznaniem. Chcesz jechać?” Chciał. Dopiero w pociągu usłyszał, że jadą na rekolekcje. Wściekł się, ale w końcu stwierdził, że… pojedzie tam, „żeby nawiedzonym jezuskom rozwalić tę imprezę”. Przywitanie go zaskoczyło. Co chwilę ktoś do niego z radością podbiegał. „Halleluja! Chwała Panu!”, „Dobrze, że jesteś, Kogucie!” – słyszał. – Stwierdziłem: „Nie wiem, co ci ludzie ćpają, ale dla mnie to jest za mocne”. Ta bezwarunkowa akceptacja mnie rozwaliła. Uciekłem na przystanek autobusowy – wspomina.
Okazało się jednak, że ostatni tego dnia autobus do Poznania nie odjedzie. Andrzej musiał wrócić do rekolekcyjnego ośrodka. Był zamknięty, bo wszyscy poszli do kaplicy. Chcąc nie chcąc, też tam poszedł, wysłuchał świadectw. Także słów dziewczyny, która przebaczyła ojczymowi gwałty. Nie pojmował tego.
Następnego dnia niespodzianie Kogut trafił „na czoło” kolejki do spowiedzi. Przywołany przez księdza, przez pół godziny, wśród przekleństw, wyrzucał z siebie wszelkie żale na Kościół. Ale kapłan się nie zraził. – Przeprowadził mnie przez Dekalog, a ja mu o sobie wszystko opowiedziałem. Na koniec mówi: „Czy ty, Andrzej, nie żałujesz takiego życia?”. Ja do niego: „K…., no pewnie, że żałuję!”. „Nie chciałbyś inaczej żyć?”. Pyta trupa, czy by nie chciał zmartwychwstać… „No chciałbym!”. On na to: „Warunki spowiedzi spełnione, udzielę ci rozgrzeszenia!”. Kogut wspomina, że fizycznie czuł, jakby ktoś rozwalił skorupę gnoju, jaką nakładał na siebie latami. To było cudowne, niepojęte.
Wkrótce jednak przyszło zderzenie z twardą rzeczywistością – głodem narkotykowym. Wiedział, że musi wyjechać. Usłyszał jednak, że nad każdą wyjeżdżającą z rekolekcji osobą inni się modlą. Zgromadzili się przy Kogucie. Poczuł dreszcze, uderzenie gorąca. Okazało się wkrótce, że znikły jakiekolwiek objawy głodu narkotykowego. Dokładnie 3 lutego 1993 r. został całkowicie uzdrowiony. Jest pewien, że ocaliła go modlitwa innych ludzi.
Wspomina zwłaszcza babcię, która w dzieciństwie zmobilizowała go do odprawienia 9 pierwszych piątków miesiąca, która odmawiała za niego Różaniec. – Jeśli takiego popaprańca jak ja Bóg wyrwał z 11-letniej narkomanii w 5 minut, to znaczy, że nie ma takiego zniewolenia, takiej choroby, takiego „syfu”, z którego Jezus nie może cię wyrwać! – powtarza.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.