– Nie zaczynamy każdego dnia, myśląc, co zrobić, by być lepszymi, lecz działamy tak, jak podpowiada nam serce – przekonują lekarki samarytanki Krystyna Komnata i Alicja Klich-Rączka.
Obie przyznają też, że cieszą się z każdego człowieka, który trafia do ich gabinetów, i z każdym próbują się zaprzyjaźnić. Dlatego nie dziwi ich, że wiele osób mówi, iż zażywa przepisane lekarstwa, ale to nie one są najważniejsze. – „To pani jest ważna, bo o mnie dba” – mówią mi często, a potrzebna recepta jest tylko pretekstem do przyjścia – uśmiecha się dr n. med. Alicja Klich-Rączka, geriatra, nazywana przez pacjentów „doktor Alicją z krainy czarów”. Dr n. med. Krystyna Komnata, pulmonolog, która w każdym cierpiącym stara się widzieć cierpiącego Chrystusa, wzrusza się natomiast, słysząc: „Jak tylko do pani wchodzę, od razu lepiej się czuję”.
Rok temu, na wiadomość, że zostały wyróżnione tytułem Miłosiernego Samarytanina roku 2016, również zareagowały podobnie: że to pomyłka. – Ja się jeszcze rozpłakałam. Różne sukcesy miałam wcześniej na koncie, ale taka nagroda to coś wyjątkowego – przyznaje dr Alicja. Doktor Krystynę do pionu postawiły natomiast stanowcze słowa po drugiej stronie słuchawki: „Pani doktor, proszę pozwolić sobie podziękować”. – Wtedy pomyślałam, że to przecież nie o mnie tak naprawdę chodzi, i że to Pan Jezus chce mi coś powiedzieć – zamyśla się lekarka.
Pacjent dany i zadany
Alicja i Krystyna po raz pierwszy spotkały się wiele lat temu. Wtedy jeszcze nie myślały, że kiedyś zostaną koleżankami i zamieszkają po sąsiedzku – w Swoszowicach, gdzie czasem, ramię w ramię, pomagają w Domu Księży Chorych. – Z czasem okazało się, że nadajemy na tych samych falach – zapewnia K. Komnata, która dr Alą zachwyciła się już wtedy, gdy była na studiach i chodziła do niej na zajęcia. – Do dziś pamiętam, jak zaprowadziła nas do 90-letniej pacjentki i przykazała: „Jak ją zbadacie, nie spieszcie się, ale porozmawiajcie z nią. Zobaczycie, co wam opowie”. Ta pani zwierzyła nam się, jak przed laty tańczyła na carskim dworze w Austrii i jak później straciła męża i dwóch synów – wspomina. – Ala wciąż taka jest – ma czas dla ludzi, a oni do niej lgną – dodaje pani doktor, która swoich studentów uczy dziś również, by nie bali się pacjenta i przekazania mu prawdy o stanie zdrowia. – Lęk bierze się z tego, że lekarz nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania chorego albo jakiś problem go przerasta i nie potrafi się do tego przyznać. A wystarczy powiedzieć: „Nie wiem (jeszcze), potrzebuję czasu”. Wtedy ktoś będzie wiedział, że się go nie zbywa – tłumaczy dr Krystyna.
Jej pacjenci wiedzą też, że łamie ona wiele schematów – potrafi twardo stanąć po ich stronie (nawet, gdy trzeba nadstawić głowy), bo przecież sami sobie nie poradzą, zagubieni w bezdusznym, urzędniczym świecie. Nigdy też nie zostawia nikogo bez pomocy. Efekt jest taki, że jej nazwisko jest polecane pocztą pantoflową, także wśród bezdomnych i innych osób na tzw. zakręcie, których nie stać na skorzystanie z pomocy specjalisty. Kiedyś na przykład pewien mężczyzna zachorował na zapalenie płuc, prawdopodobnie na skutek wyziębienia. Doktor Komnata doglądała go kosztem własnego czasu, aż wyzdrowiał. Innym razem, gdy sama była po wypadku i potrzebowała odpoczynku, też nie zawiodła i odpowiadała na każdy telefon chorego. To jeszcze nie wszystko. Ta nietuzinkowa lekarka podczas wizyt chętnie rozmawia z chorymi o ich życiu (ważne sprawy zapisuje w karcie, żeby nie uleciały z pamięci) i... o Bogu. – Nie boję się tego – zapewnia.
Przełomem w jej życiu była pielgrzymka do Ziemi Świętej, która pomogła przewartościować wiele spraw, i podczas której spotkała żywego Chrystusa. Wtedy odkryła, że chce iść za Nim i zrozumiała, że jej droga została już zapisana w niebie, a teraz jest nią tylko prowadzona. – Każdy pacjent jest mi więc nie tylko dany, ale i zadany przez Boga. Przecież mógł przyjść w inny dzień, do innego lekarza, a to mnie Pan Jezus powierzył go w opiekę. Dlatego codziennie rano modlę się, oddając Mu swoje oczy i ręce, by się nimi posługiwał – wyznaje i dodaje, że bez wiary nie ma życia.
Coś za gardło ściska...
Również doktor Alicji wiara każdego dnia pomaga wykonywać zawód najlepiej, jak tylko się da. Pomaga też zrozumieć chorych, a zwłaszcza byłych więźniów obozów koncentracyjnych i dzieci Holocaustu. Doktor Klich-Rączka od wielu lat kieruje bowiem krakowską przychodnią „Pro vita et spe” dla takich właśnie osób i nieustannie dziękuje Bogu za to, że taką pracę dla niej wymyślił. – Trafiłam tu przypadkiem, choć tak naprawdę był w tym palec Boży, a ja od pierwszego dnia wiedziałam, że w nowe zadanie włożę całe serce – przekonuje. Swoich pacjentów szybko pokochała i dziś nie zostawiłaby ich już za żadne skarby. Nie znaczy to jednak, że zawsze jest różowo. Przeciwnie – często nie da się ukryć, że wiek robi swoje, a starsi ludzie bywają trudni, w szerokim tego słowa znaczeniu. – Warto jednak zrozumieć, że przyczyną tego są samotność, choroba, ból, tęsknota za młodością i bliskimi. Bywa na przykład, że starsza pani chętnie i z uśmiechem opowiada o synu, który pracuje gdzieś za granicą i odnosi wielkie sukcesy. Problem w tym, że nie ma czasu, by mamę odwiedzić. A ta mieszka sama na 4. piętrze w kamienicy bez windy. Pod maską uśmiechu kryją się gorycz i cierpienie – opowiada A. Klich-Rączka.
Z biegiem lat „doktor Alicja z krainy czarów” nauczyła się też dostrzegać wewnętrzne piękno starszych ludzi, ukryte gdzieś pomiędzy zmarszczkami, w pokrzywionych dłoniach, zmęczeniu, w doświadczeniu życiowym... W efekcie wielu pacjentów zaczęła traktować tak, jakby byli częścią jej rodziny, a później udzieliło się to także jej dzieciom. – Gdy moja starsza córka Ania wychodziła za mąż, oświadczyła, że na wesele zaprosi tylko najbliższych. Okazało się, że ci najbliżsi to pan Stefan, który przeżył Oświęcim, pani Bogusia z Montelupich, pani Gienia – Sybiraczka i pani Lidzia – białoruskie dziecko, porzucone podczas wojny – śmieje się dr Alicja, a pan Stefan wesele wspomina do dziś. – Było przepiękne! – mówi i zapewnia, że jego ukochana lekarka to kobieta wielkiego serca i bardzo ją szanuje.
Z kolei Helena Dunin-Niwińska (również przeszła przez Auschwitz) martwi się o swoją panią doktor, bo ta... zbyt dużo pracuje. Ona sama trzyma się natomiast znakomicie, choć ma już 102 lata. Jedynie nie dosłyszy, więc mediów unika, bo trudno jest się jej już porozumiewać. – Ta urodzona w Wiedniu szlachcianka lwowskiego pochodzenia w Oświęcimiu trafiła do obozowej orkiestry. Grała tym, którzy szli do komór gazowych... Długo nie mogła się z tej traumy otrząsnąć – opowiada dr Alicja. Zapatrzeni są w nią także inni pacjenci, którzy przychodzą do przychodni, bo czują się tu jak w domu. Siedzą więc na swoich ulubionych miejscach, nieopodal gabloty przypominającej kolejnym pokoleniom o piekle, przez które przeszli, i wspominają swój dramat. – Gdy się słyszy, że w obozie w Mauthausen-Gusen nie było tak najgorzej, bo do zupy były dwa ziemniaki, a w Oświęcimiu tylko jeden, ale to i tak nic, bo ktoś inny mieszkał w getcie, na cmentarzu i nie miał nic do jedzenia, to tylko coś za gardło ściska... – przyznaje lekarka i dodaje, że praca z ludźmi, którzy są żywą, chodzącą historią, jest dla niej wielką lekcją pokory. Bo wydawać by się mogło, że kto przeszedł przez takie okrucieństwo i widział, jak oprawcy zabijają bliskich, nie ma szans na uleczenie się z nienawiści. A jednak nie spotkała nikogo, kto by ją pielęgnował w sercu. By dać pacjentom odrobinę radości, dr Alicja przez 14 lat zabierała ich na pielgrzymki do europejskich sanktuariów. 15. wyjazdu już nie będzie, bo seniorom sił ubywa...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).