Pallas Beata

Czy mieszkająca w podopolskiej wsi matka pięciorga dzieci, w tym niepełnosprawnego, może być profesorem zaproszonym do pracy na Oxfordzie? Nie tylko może, ale… jest.

Reklama

Cuda są możliwe. Pierwszy wydarzył się, gdy Beata Gaj miała 9 lat. – Ja idę do papieża – mówiła stanowczo, jadąc autobusem z parafii w Katowicach-Panewnikach na spotkanie z Janem Pawłem II na Jasnej Górze. To był rok 1979 r.

Komuniści nie chcieli, żeby Ślązacy zobaczyli papieża, a papież Ślązaków. Ale Beatka nie miała pojęcia o polityce. Wiedziała tylko, że jeszcze przed Częstochową wszyscy musieli wysiąść z autokaru i pójść pod Jasną Górę na własnych nogach. Gdy tam w końcu trafili, wolne miejsca były już tylko w odległych sektorach. – Ja idę do papieża – poinformowała opiekunkę – katechetkę. Nie po to uczyła się na pamięć wierszyka, który znalazła na jakiejś powitalnej dekoracji, żeby go nie powiedzieć osobiście Ojcu Świętemu.

Opiekunka najpewniej jednak nie wiedziała, co mała Beatka ma na myśli. Pewnie dla świętego spokoju odpowiedziała coś w rodzaju: „Tak, oczywiście, wszyscy idziemy do papieża”. Beatka tymczasem rzeczywiście poszła do Jana Pawła II. Z grupą górali w strojach ludowych. Sama miała na sobie śląski strój, więc dla mijanych kolejno strażników mogła od biedy uchodzić za małą góralkę.

W końcu jednak ktoś zapytał o przepustkę. Nie miała. Powtarzała tylko swoje: „Ja idę do papieża, ja idę do papieża”. Wtedy – nie wiadomo skąd – zjawił się jakiś biskup. (– Bardzo chciałabym wiedzieć, kto to był – opowiada dziś prof. Gaj.) „A wpuśćcież to dziecko!” – zażądał od strażników. I wpuścili. Na to ona, że idzie do papieża, a nie ma kwiatków. No to biskup załatwił jej i kwiatki.

Trafiła do Ojca Świętego. Wyrecytowała wierszyk. Jan Paweł II pocałował ją i pobłogosławił. – Najlepsze było to, jak potem ludzie patrzyli na mnie w autokarze. Jak na proroka – śmieje się prof. Gaj.

Drugi cud

Zdarzył się po maturze. Spotkała swego księdza katechetę. „Gdzie idziesz na studia?” – spytał. A ona na to, że dostała się na filologię klasyczną na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale chyba nie będzie studiować, bo nie ma pieniędzy na stancję w Krakowie. No to ksiądz zadzwonił do swojego kuzyna, też księdza, pracującego w akademickim kościele św. Marka w Krakowie. Ten ogłosił na Mszy, że szuka taniej stancji dla studentki. I znalazła się. – Musiałam odpracować część czynszu, ale miałam mieszkanie, i to w centrum Krakowa – opowiada dziś prof. Gaj.

W tym samym duszpasterstwie akademickim poznała Józefa – przyszłego męża. Studiował teologię, specjalizował się w biblistyce. – W dzień Zesłania Ducha Świętego byliśmy razem na zamku w Tenczynku. Wtedy coś między nami zaiskrzyło. Kiedy potem przychodziły trudne chwile, to przypominałam sobie tamten dzień i myślałam: „Duch Święty maczał palce w tym, że się spotkaliśmy. Będzie dobrze”.

I było dobrze, choć wcale nie łatwo. Po przeprowadzce do Katowic urodziła się Marysia, a po niej – Gabrysia, która ma zespół Downa. – Miałam skłonności do perfekcjonizmu i nie dopuszczałam myśli, że mogę urodzić chorą córkę. Wtedy mąż mi powiedział: „Zobaczysz, to będzie nasze ukochane dziecko!” – wspomina Beata Gaj.

Wasza córka umiera

Wewnętrzne przyjęcie chorego maleństwa nie rozwiązało jednak wszystkich problemów. Gabrysia była poważnie chora. Miała trzy tygodnie, gdy dostała pierwszy antybiotyk. Wydawało się, że sytuacja jest pod kontrolą. Rodzice wzięli ją jednak do lekarza genetyka. – Wasza córka umiera – stwierdził bez ogródek. – To nadciśnienie płucne, spowodowane dziurą w sercu – dodał. Operacji podjął się – jako jedyny – słynny prof. Janusz Skalski. 11-godzinny zabieg się udał. Ale małe serduszko nie mogło jakoś zaskoczyć. – W końcu się udało. W dzień Bożego Narodzenia. A podobno w przypadku tzw. bloku serca trzeciego stopnia to się nie zdarza – opowiada prof. Gaj.

W tym czasie miesiącami mieszkała w szpitalu. Jednocześnie pracowała na uczelni i robiła doktorat. Ktoś zobaczył ją w szpitalu i doniósł jej szefowi. „Ma Pani otwierać przewód doktorski, a ja ostatni dowiaduję się, że jest pani w ciąży?” – irytował się profesor. „W ciąży to ja byłam, ale dwa lata temu. Urodziłam bardzo chore dziecko. Czy ucierpiała na tym moja praca naukowa?” – hardo odpowiedziała doktorantka. Od tego czasu jej relacje z szefem zyskały zupełnie nową, znacznie wyższą jakość.

Po obronie doktoratu nie dostała jednak pracy w Katowicach. A mieszkanie o powierzchni 22 m kw. było o wiele za małe dla powiększającej się rodziny. Gajowie kupili więc niezamieszkany od 20 lat dom w Dziewkowicach na Opolszczyźnie. Dr Gaj zaczęła pracę na Uniwersytecie Opolskim. – Zawsze chcieliśmy mieć dzieci. I mamy ich pięcioro: Marysię, Gabrysię, Łucję, Joasię i Franka. A właściwie sześcioro. Benedykt zmarł przed narodzeniem – mówi wyraźnie wzruszona prof. Gaj. Dodaje, że inspiracją i wzorem wielodzietnej familii była dla niej rodzina zmarłego niedawno wujka Alfreda Kahnerta z Katowic-Zadola.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7