Pallas Beata

Jarosław Dudała

publikacja 04.09.2017 04:00

Czy mieszkająca w podopolskiej wsi matka pięciorga dzieci, w tym niepełnosprawnego, może być profesorem zaproszonym do pracy na Oxfordzie? Nie tylko może, ale… jest.

Prof. Beata Gaj (druga  od lewej w dolnym rzędzie) oraz jej rodzina. U góry od lewej: córka Łucja, mąż Józef i córka Maria. W dolnym rzędzie z lewej: tata Szczepan Kopeć, od prawej córki Joanna i Gabriela oraz syn Franciszek z ulubionym labradorem. Józef Wolny /Foto Gość Prof. Beata Gaj (druga od lewej w dolnym rzędzie) oraz jej rodzina. U góry od lewej: córka Łucja, mąż Józef i córka Maria. W dolnym rzędzie z lewej: tata Szczepan Kopeć, od prawej córki Joanna i Gabriela oraz syn Franciszek z ulubionym labradorem.

Cuda są możliwe. Pierwszy wydarzył się, gdy Beata Gaj miała 9 lat. – Ja idę do papieża – mówiła stanowczo, jadąc autobusem z parafii w Katowicach-Panewnikach na spotkanie z Janem Pawłem II na Jasnej Górze. To był rok 1979 r.

Komuniści nie chcieli, żeby Ślązacy zobaczyli papieża, a papież Ślązaków. Ale Beatka nie miała pojęcia o polityce. Wiedziała tylko, że jeszcze przed Częstochową wszyscy musieli wysiąść z autokaru i pójść pod Jasną Górę na własnych nogach. Gdy tam w końcu trafili, wolne miejsca były już tylko w odległych sektorach. – Ja idę do papieża – poinformowała opiekunkę – katechetkę. Nie po to uczyła się na pamięć wierszyka, który znalazła na jakiejś powitalnej dekoracji, żeby go nie powiedzieć osobiście Ojcu Świętemu.

Opiekunka najpewniej jednak nie wiedziała, co mała Beatka ma na myśli. Pewnie dla świętego spokoju odpowiedziała coś w rodzaju: „Tak, oczywiście, wszyscy idziemy do papieża”. Beatka tymczasem rzeczywiście poszła do Jana Pawła II. Z grupą górali w strojach ludowych. Sama miała na sobie śląski strój, więc dla mijanych kolejno strażników mogła od biedy uchodzić za małą góralkę.

W końcu jednak ktoś zapytał o przepustkę. Nie miała. Powtarzała tylko swoje: „Ja idę do papieża, ja idę do papieża”. Wtedy – nie wiadomo skąd – zjawił się jakiś biskup. (– Bardzo chciałabym wiedzieć, kto to był – opowiada dziś prof. Gaj.) „A wpuśćcież to dziecko!” – zażądał od strażników. I wpuścili. Na to ona, że idzie do papieża, a nie ma kwiatków. No to biskup załatwił jej i kwiatki.

Trafiła do Ojca Świętego. Wyrecytowała wierszyk. Jan Paweł II pocałował ją i pobłogosławił. – Najlepsze było to, jak potem ludzie patrzyli na mnie w autokarze. Jak na proroka – śmieje się prof. Gaj.

Drugi cud

Zdarzył się po maturze. Spotkała swego księdza katechetę. „Gdzie idziesz na studia?” – spytał. A ona na to, że dostała się na filologię klasyczną na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale chyba nie będzie studiować, bo nie ma pieniędzy na stancję w Krakowie. No to ksiądz zadzwonił do swojego kuzyna, też księdza, pracującego w akademickim kościele św. Marka w Krakowie. Ten ogłosił na Mszy, że szuka taniej stancji dla studentki. I znalazła się. – Musiałam odpracować część czynszu, ale miałam mieszkanie, i to w centrum Krakowa – opowiada dziś prof. Gaj.

W tym samym duszpasterstwie akademickim poznała Józefa – przyszłego męża. Studiował teologię, specjalizował się w biblistyce. – W dzień Zesłania Ducha Świętego byliśmy razem na zamku w Tenczynku. Wtedy coś między nami zaiskrzyło. Kiedy potem przychodziły trudne chwile, to przypominałam sobie tamten dzień i myślałam: „Duch Święty maczał palce w tym, że się spotkaliśmy. Będzie dobrze”.

I było dobrze, choć wcale nie łatwo. Po przeprowadzce do Katowic urodziła się Marysia, a po niej – Gabrysia, która ma zespół Downa. – Miałam skłonności do perfekcjonizmu i nie dopuszczałam myśli, że mogę urodzić chorą córkę. Wtedy mąż mi powiedział: „Zobaczysz, to będzie nasze ukochane dziecko!” – wspomina Beata Gaj.

Wasza córka umiera

Wewnętrzne przyjęcie chorego maleństwa nie rozwiązało jednak wszystkich problemów. Gabrysia była poważnie chora. Miała trzy tygodnie, gdy dostała pierwszy antybiotyk. Wydawało się, że sytuacja jest pod kontrolą. Rodzice wzięli ją jednak do lekarza genetyka. – Wasza córka umiera – stwierdził bez ogródek. – To nadciśnienie płucne, spowodowane dziurą w sercu – dodał. Operacji podjął się – jako jedyny – słynny prof. Janusz Skalski. 11-godzinny zabieg się udał. Ale małe serduszko nie mogło jakoś zaskoczyć. – W końcu się udało. W dzień Bożego Narodzenia. A podobno w przypadku tzw. bloku serca trzeciego stopnia to się nie zdarza – opowiada prof. Gaj.

W tym czasie miesiącami mieszkała w szpitalu. Jednocześnie pracowała na uczelni i robiła doktorat. Ktoś zobaczył ją w szpitalu i doniósł jej szefowi. „Ma Pani otwierać przewód doktorski, a ja ostatni dowiaduję się, że jest pani w ciąży?” – irytował się profesor. „W ciąży to ja byłam, ale dwa lata temu. Urodziłam bardzo chore dziecko. Czy ucierpiała na tym moja praca naukowa?” – hardo odpowiedziała doktorantka. Od tego czasu jej relacje z szefem zyskały zupełnie nową, znacznie wyższą jakość.

Po obronie doktoratu nie dostała jednak pracy w Katowicach. A mieszkanie o powierzchni 22 m kw. było o wiele za małe dla powiększającej się rodziny. Gajowie kupili więc niezamieszkany od 20 lat dom w Dziewkowicach na Opolszczyźnie. Dr Gaj zaczęła pracę na Uniwersytecie Opolskim. – Zawsze chcieliśmy mieć dzieci. I mamy ich pięcioro: Marysię, Gabrysię, Łucję, Joasię i Franka. A właściwie sześcioro. Benedykt zmarł przed narodzeniem – mówi wyraźnie wzruszona prof. Gaj. Dodaje, że inspiracją i wzorem wielodzietnej familii była dla niej rodzina zmarłego niedawno wujka Alfreda Kahnerta z Katowic-Zadola.

Jak się dostać na Oxford?

Utrzymać siedmioosobową rodzinę nie jest łatwo. Naukowcy – wiadomo – nie zarabiają kokosów. Józef, który przekwalifikował się na egzaminatora na prawo jazdy oraz pilota wycieczek do Ziemi Świętej, zarabia godnie, ale potrzeby rodziny też są niemałe… Gajowie mają jednak swój sposób na zdobywanie pieniędzy. To praca, zaradność i jeszcze coś… Adoptowali na odległość chłopca z Wybrzeża Kości Słoniowej. Możliwości były różne: można było płacić tylko za jego wyżywienie; można też było wybrać pełny pakiet, obejmujący także opłaty za kształcenie młodego Afrykanina. Beata skłaniała się ku tej skromniejszej wersji. „Nie, to musi być pełna opcja, żeby się mógł wykształcić jak tylko chce” – zaprotestowały dzieci. No to płacili pełną stawkę – 50 zł miesięcznie.

Efekt? Kiedy Gajowie potrzebowali pieniędzy dla najstarszej córki na szkołę średnią w Anglii oraz na studia na renomowanym amerykańskim Uniwersytecie Princeton, znalazły się odpowiednie stypendia. – Kiedy daje się z serca, Pan Bóg zwraca z nawiązką – mówi prof. Gaj. – Kiedy Marysia uczyła się w Anglii – dodaje – chciałam pojechać choć na jedną wywiadówkę. Ale skąd wziąć pieniądze na wyjazd? Może da się połączyć przyjemne z pożytecznym? – pomyślała prof. Gaj. Napisała projekt badawczy, stanęła do konkursu i… pojechała na słynny uniwersytet w Oxfordzie! Mogła tam spędzić pół roku, ale ze względów rodzinnych została tylko miesiąc. – Tam codziennie odbywa się 10–15 interesujących mnie konferencji naukowych, a biblioteka… – zachwyca się prof. Gaj, która zajmuje się historią literatury i kultury antycznej oraz łaciną nowożytną.

Amore, blondina

Prof. Gaj (już po habilitacji) została szefem Katedry Neolatynistyki i Mediewistyki na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, a od roku jest dyrektorem tamtejszego Instytutu Filologii Klasycznej i Kulturoznawstwa.

Jak się to udaje pogodzić z mieszkaniem w podopolskiej wsi i rolą matki wielodzietnej rodziny? – Nie bezkonfliktowo. Na przykład dzwoni do mnie pani ze szkoły i mówi, żeby odebrać dziecko, bo świetlica jest czynna tylko do godz. 15.30. Tymczasem mąż jest w pracy do godz. 16, a ja akurat jestem w Oxfordzie. Trudno, nie wsiądę do samolotu i nie przylecę, żeby je odebrać – rozkłada ręce prof. Gaj.

Dodaje, że jej kariera naukowa nie byłaby możliwa, gdyby nie mąż, a także jej tata. Pan Szczepan Kopeć przekroczył już dziewięćdziesiątkę, ale nieźle się trzyma. Kiedy zachorował na serce, dostał od wnucząt kartkę ze słowami: „Dziadku, nie umieraj, jesteś nam potrzebny”. Więc się trzyma. Słuch już nie ten, ale głowa nadal pamięta włoskie i angielskie piosenki, których się nauczył, służąc w armii gen. Władysława Andersa (w jednej z nich mowa jest o jakiejś „blondinie” i jakimś „amore”).

– Nie jesteśmy rodziną idealną. Kłócimy się czasem, ale chcemy być ze sobą – mówi Beata Gaj. – A wiara to podstawa. Chciałabym, by była też obecna w życiu moich dzieci – dodaje.

Wielodzietna Atena

Patrząc na panią profesor, przychodzi na myśl jej praca habilitacyjna: „Ślązaczka. Pomiędzy rustica grossa i Pallas Silesiae”. Tytułowa rustica grossa to pierwsza Ślązaczka wspomniana w literaturze – w słynnej „Księdze henrykowskiej” (to ta zawierająca pierwsze zapisane zdanie w języku polskim: „Day, ut ia pobrusa, a ti poziwai”). To anonimowa „gruba wieśniaczka”, której mąż procesował się z henrykowskim klasztorem. A Pallas Silesiae to Maria Cunitz (Cunitia, Kunicka) – śląska uczona z XVII w., tak znakomita, że potrafiła poprawić katalog astronomiczny samego Johannesa Keplera. Nie można powiedzieć o prof. Beacie Gaj, że to rustica grossa. Ale rzeczywiście mieszka na śląskiej prowincji. Dzieli troski żon i wielodzietnych matek. Zarazem współpracuje z renomowanymi zagranicznymi uczelniami. Ma w sobie naukową klasę – niczym Pallas Silesiae.

Taka… Ślązaczka.