publikacja 02.06.2017 16:20
Osiem wieków temu Tatarzy wymordowali mieszkańców Sandomierza, niszcząc jeden z ważniejszych ośrodków tworzącego się państwa i ważne centrum życia religijnego.
Jaki był Sandomierz w połowie XIII wieku, kiedy rozwijające się piastowskie miasto zniszczyły następujące po sobie najazdy tatarskie?
Już pierwsze opisy dziejów Polski wymieniają Sandomierz jako jedno z głównych miast tworzącego się państwa, nazywając go bardzo wyraźnie miastem królewskim. Opis rządów Władysława Hermana wymienia trzy główne ośrodki państwa „sedes regni principales”, pośród których znajduje się Sandomierz. Również syn Władysława Hermana Bolesław Krzywousty jednemu ze swoich potomków przydzielił dzielnicę sandomierską, co podkreśla duże znaczenie tego grodu i ośrodka władzy. Mimo okresu rozbicia dzielnicowego Sandomierz rozwijał się, co potwierdza powstanie kilku kościołów.
 
				Widok wzgórza katedralnego w Sandomierzu		
					Archiwum prywatne			
Czas najazdów
- W chwili zakładania sandomierskiego klasztoru przez św. Jacka w 1226 r. prawdopodobnie miano wobec tego nowego konwentu bardzo jasne plany. Nie był to klasztor o pobocznym znaczeniu. Był najdalej wysuniętym klasztorem na Wschód i delegowano do niego dużą liczbę zakonników. Niespotykany jest fakt, aby w połowie XIII w. w klasztorze przebywało prawie 50 zakonników. Liczba ta świadczy, że przybyli tutaj bracia prawdopodobnie z różnych klasztorów w Europie, aby przygotowywać się do misji na Rusi. To właśnie z tego sandomierskiego klasztoru pochodziło dwóch pierwszych prowincjałów dominikańskich i to tutaj odbywały się pierwsze kapituły polskiej prowincji dominikanów. Najazd Tatarów i wymordowanie 49 zakonników przekreśliło w pewien sposób plany św. Jacka, a klasztor nigdy już w swojej historii nie wrócił do takiej świetności - opowiada o. Tytus Piłat OP.
 
				Obraz przedstawiający męczeństwo dominikanów		
					ks. Tomasz Lis /Foto Gość			
 
				Kościół św. Jakuba w Sandomierzu		
					ks. Tomasz Lis /Foto Gość			
 
				Relikwie bł. Sadoka i towarzyszy		
					ks. Tomasz Lis /Foto Gość