Bardzo trzeba, by Kościół nawoływał do podjęcia dialogu, do spojrzenia raczej na cel, nie na środki, i założenia dobrych intencji drugiej strony. Bardzo trzeba, by dawał tego przykład (!) Bardzo trzeba, byśmy my sami takie postawy premiowali.
O potrzebie dążenia do zgody w Polsce mówił wczoraj do dziennikarzy ks. prof. Andrzej Szostek. Pod pojęciem zgody rozumie on - co ważne, bo to słowo różnie można interpretować - sytuację, w której różne strony decydują się na współpracę dla wspólnego dobra. Jak zaznacza, taka zgoda wymaga spełnienia podstawowych warunków: określenia wspólnego dobra czyli czegoś, co obie strony uznają za ważne na tyle, by się zaangażować i zaufania odnośnie do dobrych intencji drugiej strony. Nie jest zgodą wymuszony za pomocą siły kompromis i nie jest zgodą stwierdzenie "rób co chcesz, mnie w to nie mieszaj".
Ks. Szostek przypomina - i bardzo słusznie - że wyraźny głos Kościoła nawołujący do dialogu i szukania dróg prowadzących do zgody uważam za bardzo pilną misję Kościoła w Polsce dziś. Od siebie dodam: nie jest wzywaniem do zgody wezwanie do zaprzestania krytyki. Żadnej zgody nie uzyskuje się żądając milczenia o złu.
Niemniej: czytam tekst wystąpienia ks. Szostka i widzę w nim krytykę jednej strony. Owszem, niestety, słuszną. Ale jednostronną. A nie jest tak, że dobrej woli w działaniach drugiej strony nie widzi jedna tylko partia. Nie jest też tak, że zarzuty dotyczące uprawiania bardziej propagandy niż informacji można postawić jednej tylko stronie. Nie mam ochoty wyważać, kto jest pod tym względem gorszy. Nie ma to żadnego znaczenia. Złe i nieuczciwe zachowania drugiej strony nie uprawniają nikogo do odpowiadania tym samym.
Jeśli wzywam do zgody, a piętnuję zło tylko po jednej stronie, to moje wezwanie będzie nie tylko bezskuteczne - będzie przeciwskuteczne. Spowoduje jeszcze mocniejsze okopanie się na pozycjach obronnych, gdy potrzeba czegoś całkowicie przeciwnego. Zręczniej z taktycznego punktu widzenia byłoby powstrzymać się od przykładów.
Problem ze zgodą sięga dziś bardzo szeroko. Coraz trudniej - widzę to po sobie - dostrzegać dobre intencje po którejkolwiek ze stron politycznego konfliktu. Coraz silniejsze jest gorzkie poczucie, że chodzi nie o jakieś "dobro wspólne", nie o kształt Polski nawet, ale zwyczajnie o zdobycie i posiadanie władzy. W tym celu najpewniejszym środkiem jest nakręcanie konfliktu. Elektorat głosujący nie tyle na mnie, co przeciw mojemu przeciwnikowi jest w końcu najbardziej zaangażowany i zdyscyplinowany. Potem wprawdzie jest się więźniem konfliktu, ale coś za coś...
Drugi problem w osiągnięciu zgody takiej, jak opisał ks. prof. Szostek (bardzo mi się ta definicja podoba) jest skłonność do rozmowy o rozwiązaniach, nie o celach. Nie mówimy, że - na przykład - trzeba wesprzeć rodziny albo drobnych przedsiębiorców. Mówimy: trzeba poprzeć takie rozwiązanie, bo ono wspiera rodziny /przedsiębiorców; my to promujemy. Można to zrobić na dwadzieścia różnych sposobów, ale nie. Klapki na oczach, poza własne pomysły nie ruszymy się na krok. Pole do negocjacji jest żadne. Konsekwencje czasem upiorne. Ale my wiemy najlepiej. Moja prawda jest najmojsza.
I znów: to nie jest zarzut skierowany do jednej strony.
Bardzo trzeba, by Kościół nawoływał do podjęcia dialogu, do spojrzenia raczej na cel, nie na środki, i założenia dobrych intencji drugiej strony. Bardzo trzeba, by dawał tego przykład (!) Bardzo trzeba, byśmy my sami takie postawy premiowali. W końcu polityków mamy takich, jakich sobie wybierzemy, nie innych. To praca na lata. Im szybciej ją zaczniemy, tym lepiej.
Najlepiej już dziś. Od zmiany własnego myślenia. Dalej jakoś pójdzie...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.