Na pytanie, gdzie ksiądz mieszka, odpowiadał: „w samochodzie”. Nieustannie w drodze między Lublinem, Krościenkiem, Zakopanem. Wszędzie, gdzie się pojawił, przyciągał do siebie ludzi i zmieniał ich życie. 55 lat temu ks. Franciszek Blachnicki pojawił się w Lublinie.
To był ksiądz, który sprawiał problemy ówczesnym władzom. Namawiał ludzi do abstynencji, mówił o uczciwości, pokazywał, jak zaufanie Bogu może przemieniać życie. Najgorsze było to, że ludzie go słuchali. UB na Śląsku, bo ks. Blachnicki pracował w Katowicach, nie miało już na niego siły, więc by powstrzymać księdza szaleńca, jak o nim mówili, aresztowali go. W marcu 1961 roku ks. Franciszek trafia do tego samego więzienia, w którym podczas II wojny czekał na wyrok śmierci zasądzony mu przez Niemców.
Zwolniony, jak sam mówił, cudem Boskim, w lipcu pojechał na Jasną Górę, by podziękować za swoje uwolnienie. To tam przyszła mu do głowy myśl, że skoro w Katowicach nie może dalej działać, to może biskup pozwoliłby mu pojechać na studia do Lublina. Biskup pozwolił i w 1961 roku ks. Franciszek znalazł się na KUL.
Czas dla człowieka
W Lublinie zamieszkał najpierw na Podwalu u ks. Brzozowskiego. Tam też znalazło się miejsce dla współpracownic ks. Blachnickiego. Niebawem utworzyły one Instytut Niepokalanej Matki Kościoła. W kościele był to czas Soboru Watykańskiego II i wielkich zmian związanych z liturgią. Ksiądz Blachnicki był zafascynowany tym, co sobór wprowadzał. Chciał jak najszybciej przekładać to na język praktyczny. To on jako jeden z pierwszych wprowadzał w Lublinie liturgię posoborową w kościele akademickim KUL.
Ksiądz Franciszek miał też zawsze dla człowieka czas. Prowadził już wtedy pierwsze oazy dla ministrantów i księży, ale ciągle mu było mało. Wystarczyło się rozejrzeć w ówczesnej rzeczywistości, by zobaczyć, jak bardzo ludziom brakuje radości i nadziei. On wiedział, że może to się zmienić tylko wtedy, gdy spotkają Jezusa.
– To w Lublinie powstał pierwszy krąg Domowego Kościoła, który był propozycją dla małżonków. To tutaj na Sławinku odbywały się liczne spotkania ludzi, którzy o różnych porach dnia, a nierzadko i nocy, przychodzili do niego rozmawiać o swoim życiu, sprawach, relacjach z Panem Bogiem – wspomina Zuzanna Podlewska.
Nie ma rzeczy niemożliwych
To, co działo się w ciągu roku w Lublinie, przenosiło się latem na oazy wakacyjne, które zazwyczaj odbywały się w Krościenku lub okolicach. – Pamiętam początek lat 80., kiedy w Polsce wszystko było na kartki i można je było zrealizować tylko w miejscu swojego zamieszkania. To był problem, jak zorganizować oazę w górach, na którą przyjadą ludzie z całej Polski, i jak ich wyżywić. Oczywiście prosiliśmy, by każdy przywiózł ze sobą co może, ale trudno było przeżyć dwa tygodnie na dżemach i domowych przetworach – wspomina Grażyna Wilczyńska z Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła. Była więc obawa, czy uda się przeprowadzić wakacyjne rekolekcje. Ksiądz Blachnicki nie wątpił jednak, że skoro to Boże dzieło, to Bóg zatroszczy się o jedzenie.
– Współpracowała wtedy z ks. Blachnickim Małgosia Alexandrowicz, studentka filologii skandynawskiej, którą ojciec poprosił o pomoc. Małgosia była akurat na stażu w Norwegii. Po ludzku było to niemożliwe, żeby w ciągu miesiąca zorganizować 10 ton żywności, załatwić wszystkie formalności z Polską, z którą nikt nie współpracował, i zawieźć jedzenie ludziom do Krościenka. Ojciec powiedział wtedy Gosi: „pamiętaj, dla Boga nie ma nic niemożliwego”.
TIR z jedzeniem
W ks. Franciszku była taka wiara w Bożą Opatrzność, że zarażał nią innych. Gosia poszła więc do jakiegoś biura zajmującego się zbiórkami żywności i powiedziała, że potrzebuje 10 tirów jedzenia. Nikt jej nie wyśmiał. Odesłano ją do Franka Kaleba Jansena, zielonoświątkowca, który prowadził dużą firmę i współpracował z Kościołem w Norwegii. Poszła. Miała ze sobą listę, czego potrzeba, ile kilogramów kiełbasy, makaronu, sera. Powiedziała, że to wszystko trzeba zawieźć na rekolekcje do Polski za miesiąc – opowiada historię sprzed lat pani Grażyna. Tak się stało. Kaleb Jansen wspominał później: „Najpierw pomyślałem, że to niemożliwe, ale usłyszałem w sercu głos »ty daj im jeść«”. Opuściłem więc swoją firmę i stałem się pełnoetatowym ambasadorem sprawy polskiej.
Z Gosią w roli sekretarki wypełnialiśmy norweskie gazety wiadomościami z Polski. Akcja objęła wkrótce kręgi chrześcijan w Szwecji i w Danii. 10 ciężarówek rozmnożyło się z czasem do 240 z samej tylko Norwegii. Kiedy zaczął się pierwszy turnus oazy, do Polski wjechały pierwsze samochody wyładowane jedzeniem dla oazowiczów. – Kiedy pod koniec wakacji ojciec Blachnicki spotkał się z panem Jansenem, podziękował mu krótko i powiedział „Kaleb, ja jeszcze potrzebuję 1000 Biblii dla Polski”. Nie trzeba było długo czekać także na ten dar – wspomina pani Grażyna.
Bank Opatrzności Bożej
Zaufanie w Bożą Opatrzność towarzyszyło ks. Blachnickiemu zawsze. W Lublinie namacalnym tego dowodem jest mieszkanie i 5 domów kupionych na potrzeby Ruchu Światło–Życie i krajowej służby liturgicznej, której ks. Blachnicki był duszpasterzem. Ksiądz Franciszek bardzo lubił spacerować po lubelskim Sławinku. – Któregoś dnia dowiedział się, że jest tam mieszkanie do kupienia. Nie zastanawiał się, ile ma pieniędzy i skąd je weźmie. Zgłosił się, że je kupuje, a o resztę zatroszczył się Pan Bóg. Rzeczywiście, nie wiadomo skąd, znalazły się pieniądze. A to ktoś przyniósł, by dobrze wykorzystać, a to ktoś pożyczył, a to w pracy nagle zapłacono nam dodatkowe premie. Oficjalnie nie można było kupić tego mieszkania na własność Instytutu czy Kościoła, więc ja figurowałam jako właścicielka – mówi Zuzanna Podlewska. Tam odbywały się spotkania oazowiczów, kursy dla animatorów, spotkania dla kapłanów.
Szybko okazało się, że mieszkanie jest za małe na potrzeby rozwijającego się ruchu oazowego. Nadarzyła się okazja, by kupić dom w okolicy. Ksiądz Franciszek znów zgłosił się, że kupuje, choć nie było pieniędzy. Do tego przyszła informacja, że nie jeden dom na Sławinku jest do kupienia, lecz dwa, więc zdecydował, że kupuje dwa. Na uwagi, że nie ma pieniędzy, odpowiadał, że dla Pana Boga nie ma znaczenia, czy wypłaci z Banku Opatrzności Bożej pieniądze na jeden czy dwa domy, jeśli Jego wolą jest, by służyły one na Bożą chwałę. Tak się stało. W ciągu kilku lat ks. Blachnicki kupił 5 domów na Sławinku, wszystkie w sąsiedztwie.
Rób, co możesz
Gdziekolwiek przebywał, czy w Lublinie, czy w Krościenku, czy w Zakopanem, gdzie też udało się kupić dom na potrzeby Ruchu Światło–Życie, pierwsze kroki kierował zawsze do kaplicy. – Niezależnie jaka to była pora, nawet jeśli wracał skądś późną nocą, zawsze najpierw szedł do kaplicy. Uczył nas też, by nie bać się wszystkiego zostawiać Panu Bogu – wspomina Grażyna Sobieraj z Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła. Ta zasada nie zmieniła się nawet wtedy, gdy ojciec nie mógł wrócić do Polski po wprowadzeniu stanu wojennego. Ten zastał go na konferencji naukowej za granicą i zamknął drogę powrotu. Od tego czasu jego stałym miejscem zamieszkania stał się Carlsberg w Niemczech.
Ksiądz Blachnicki miał wiele planów dla tego miejsca i nie zwlekał z ich realizacją. Latem odbyły się rekolekcje oazowe, w ciągu roku szkoła dla animatorów, w tym dla grupy Boliwijczyków. Ojciec Blachnicki organizował sprzęt do drukarni, która miała umożliwić wydawanie niedostępnych wówczas książek oraz oazowych materiałów formacyjnych. – Do realizacji wszystkich tych planów, a także codziennego utrzymania i wyżywienia kilkunastu osób nasze ludzkie siły były niewystarczające. Ojciec przydzielając kolejne zadania, nie przymuszał, ale mówił: „rób to, co możesz, a nie rób tego, czego nie możesz” – wspomina Grażyna Sobieraj.
Pan potrzebie zaradzi
Życie wiarą, czego uczył ks. Blachnicki, wymagało odwagi. – Często nam jej brakowało i po ludzku martwiliśmy się, gdy zbliżał się czas zapłaty rachunków, a pieniędzy nie było, albo jak trzeba było ugotować obiad, a nie było z czego. Na nasze skargi ojciec zawsze mówił, że Pan Bóg o tym wie i potrzebie zaradzi w stosownym czasie. I rzeczywiście tak było, choć ten stosowny czas przychodził zawsze w ostatniej chwili. Pamiętam wiele takich sytuacji, gdy był dzień zapłaty jakichś zobowiązań, a nie było z czego. Zbliżała się godzina zamknięcia banku czy poczty, a my nie wiedziałyśmy, co robić. Wtedy zawsze zjawiał się ktoś, kto przynosił pieniądze, dokładnie tyle, ile nam było trzeba i zdążyłyśmy wszystko zapłacić – opowiada Grażyna Sobieraj.
Opowiada też, jak ważny dla ks. Blachnickiego był każdy człowiek. – Na początku lat 80. do Niemiec wyjeżdżało dużo Polaków, którzy pozostawali w obozach dla uchodźców. Wielokrotnie trafiali do naszego ośrodka, by tu, wśród swoich, znaleźć schronienie. Ludzie nieznani, często nadużywający alkoholu. Ojciec starał się sam rozstrzygać trudne sprawy, a na nasze skargi, czując, że nie może zostawić tych ludzi bez pomocy, odpowiadał, na krótko przed śmiercią, że gdy stanie na Bożym sądzie, Bóg zapyta go o miłość do tych ludzi.
Ksiądz Franciszek Blachnicki zmarł niespodziewanie 27 lutego 1987 roku w Carlsbergu. Mimo upływu lat od jego śmierci dzieła przez niego zaczęte są dziś kontynuowane. Na lubelskim Sławinku jest dziś ulica jego imienia, ta sama, po której spacerował i przy której kupił dla oazy domy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).