O nowo narodzonej Anielce i innych codziennych cudach z Dorotą Łosiewicz rozmawia Agata Puścikowska.
Jeździłaś po Polsce, zbierałaś historie, a dzieciątko w brzuchu razem z Tobą.
Tak, córka najeździła się ze mną i nasłuchała przepięknych świadectw. Ale do głowy by mi wtedy nie przyszło, że sama stanę się bohaterką swojej książki. Ja i cała moja rodzina. Przede wszystkim Anielka (tak ma na imię córeczka). Ktoś powiedział mi, że chyba Bogu tak spodobała się koncepcja tej książki, że postanowił, bym doświadczyła, o czym piszę. Bo oto pod koniec ciąży podczas USG okazało się, że z jelitami Anielki coś jest nie tak, że jest prawdopodobnie chora. Jednak byłam spokojna i oczekiwałam na poród. Anielka urodziła się 12 września. Po wstępnych badaniach wydawało się, że jest zdrowa. Wielka radość i ulga.
Które nie trwały długo.
Kilka godzin. Anielka zaczęła wymiotować, zrobiono jej szczegółowe badania, okazało się, że cierpi na niedrożność przewodu pokarmowego i natychmiast została przewieziona do specjalistycznego szpitala. Wcześniej poprosiliśmy szpitalnego kapelana o chrzest i ochrzciliśmy ją imionami Aniela Łucja. W szpitalu dziecięcym okazało się, że Anielka doznała skrętu jelit, wdała się martwica, trzeba było wykonać natychmiastową operację i wyłonić stomię. Jedna część jelita była zdrowa, jednak druga cienka, jakby martwa. Nie będę opisywać szczegółów, ale szanse na podjęcie pracy przez tę drugą część były niemal żadne. Czekało nas wielomiesięczne płukanie, bez gwarancji, że uda się doprowadzić do stanu, w którym będzie można zespolić jelito. Ale to nawet nie było najgorsze. Anielka podczas operacji była niewydolna krążeniowo i oddechowo. Podłączono ją do respiratora, serce pobudzała dopamina. Operacja trwała do późnej nocy. W szpitalu został mąż, ja na polecenie lekarzy wróciłam do domu. Przecież kilka godzin wcześniej urodziłam. A gdy rano jechałam do córki, śmiertelnie bałam się, że jej już może nie być. Tego, co wtedy czułam, nie da się opisać. Kto nie przeżył lęku o życie dziecka, nie wie, co to strach. Czułam też wielki żal, że nie zdążyłam jej potrzymać na rękach, że nie zdążyłam przekazać całej swojej miłości.
Anielka żyła.
Takiej ulgi nigdy nie czułam. Anielkę przeniesiono na intensywną terapię. Gdy wreszcie mogłam do niej wejść, zobaczyłam maleńkiego człowieczka, podłączonego do niezliczonej ilości rurek, kabelków, monitorów. Myślałam, że mi serce pęknie. Zaczęłam dostawać esemesy z pytaniami o jej stan, gdy wśród przyjaciół rozeszło się, jak jest źle. Zaczął się wielki szturm modlitewny ludzi nam znanych i zupełnie nieznanych. Msze św. w jej intencji. Miałam wrażenie, że im więcej tych modlitw, tym stan dziecka staje się lepszy, tym mocniej jest z nami. Pamiętam też, że 15 września, w Matki Bożej Bolesnej, modliłam się do Maryi za Anielkę. Byłam na dnie rozpaczy... Wtedy nagle przyszła do mnie lekarka, zaczęła tak spokojnie zapewniać, że dziecko będzie zdrowe, że z tego wyjdzie. Ta lekarka była dla mnie jak anioł. Jakbym dostała pocieszyciela – wysłannika z nieba. Po kilku dniach od urodzenia Anieli przypomniało mi się, że od jednej z bohaterek swojej książki otrzymałam obrazek z Aktem oddania przeciwko troskom i zmartwieniom. Przeczytałam modlitwę i odkryłam na nowo, co to znaczy zaufać – zaufać to całkowicie poddać się woli Pana i po prostu przestać kombinować po swojemu, zadręczać się lękiem i ciągłymi pytaniami.
Również wtedy, gdy jest bardzo źle...
A może przede wszystkim wtedy. Jednak przyjęcie tej prawdy zajęło mi trochę czasu. Strach długo dusił mnie za gardło. Tym bardziej że gdy stan córki się trochę poprawił, zaraz okazywało się, że znów się pogarsza. Namaściliśmy wraz z mężem Anielkę olejami św. Charbela, które dostałam podczas pisania książki. Dwa tygodnie po pierwszej zaczęła się druga operacja. I... resztę znam z opowiadań lekarzy i pielęgniarek. Okazało się, że niepracująca część jelita sama podjęła pracę.
Cud?
Sytuacja Anielki nie jest całkowicie medycznie niewyjaśnialna. Ale dla mnie to cud. Modliłam się, by po prostu żyła, miałam w perspektywie żmudne miesiące, może lata leczenia, ciągłe wizyty w szpitalu, życie ze stomią, a tu nagle, z dnia na dzień, dostałam zupełnie zdrowe dziecko, które po drugiej operacji szybko doszło do siebie. Jej jelito zaczęło pracować i w końcu (!) nawet mogłam karmić dziecko piersią.
Choć teoretycznie odruch ssania powinien zaniknąć.
Teoretycznie. Anielka sprawiała wrażenie, jakby przez niemal miesiąc tylko na to czekała. Zachłannie ssała, tak jakby chciała nacieszyć się i mamą, i życiem. A i ja cieszę się nią. Po kilku dniach od powrotu do domu poszłam z małą na pierwszy spacer. Chyba nic w życiu mnie tak nie cieszyło jak zwykły spacer z dzieckiem w wózeczku. Czasem trzeba w życiu coś mocnego i dramatycznego przeżyć, żeby czuć wartość zwykłych (niby) spraw. Teraz celebruję na nowo macierzyństwo: każdą chwilę z Anielką, nawet i nieprzespane noce. Patrzę w tę ocaloną twarzyczkę i dziękuję za mój cud...
Trzeba wierzyć. Mimo wszystko.
Gdy z Anielką było bardzo źle, czułam właśnie, że mam wierzyć mimo wszystko. Mimo... braku cudu. Myślałam, że limit cudów w moim przypadku został wyczerpany. Bo przecież tyle ich opisałam. Nie sądziłam, że i ja tego doświadczę. Sytuację z chorobą dziecka postrzegałam jako test mojego trwania w wierze: dostałam swój cud na początku ciąży, doświadczyłam cudu życia i już. Ale Bóg jest większy i wiem, że nie wolno Go ograniczać. Pokazał mi, że naprawdę może wszystko, nawet gdy na początku to się wydaje zupełnie niemożliwe.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).