Klęska powstania Tutsich w Demokratycznej Republice Konga daje nadzieję, że nad afrykańskimi Wielkimi Jeziorami zapanuje pokój. Aby tak się stało, kongijskie wojsko musi jednak wygrać jeszcze pół tuzina pomniejszych wojen.
Po trwającym półtora roku powstaniu na wschodzie Konga, partyzanci Tutsi złożyli broń. Polityczny przywódca rebelii Bertrand Bisimwa prosi rząd z Kinszasy o układy (pokój ma zostać zawarty w poniedziałek), a wojskowy komendant powstania płk Sultani Makenga wraz z prawie dwoma tysiącami partyzantów uciekł do Ugandy i tam się poddał.
Równo rok temu partyzanci Tutsi osiągnęli swój największy sukces - zdobyli Gomę, stolicę prowincji Kiwu Północne, i grozili, że jeśli rząd z Kinszasy nie przystanie na ich żądania, pomaszerują na stolicę i zdobędą ją jak Gomę. Nie były to czcze pogróżki. Od połowy lat 90. rebelie kongijskich Tutsich, wspierane przez sąsiednią Rwandę i zaprzyjaźnioną z nią Ugandę, gromiły kongijskie wojsko i obalały prezydentów w Kinszasie.
Rządzący Rwandą Tutsi wspierali swoich kongijskich rodaków, by zwalczać w Kongu ukrywających się tam partyzantów Hutu, winnych zbrodni ludobójstwa z 1994 r. Wobec bierności Kinszasy Rwanda zdecydowała się popierać kongijskich Tutsich, by przejęli oni władzę nad wschodem Konga i przekształcili ten region w strefę buforową, zapewniającą Kigali bezpieczeństwo. Z czasem rwandyjscy wojskowi podburzali kongijskich Tutsich do buntów także po to, by korzystając z wojennego chaosu, grabić kongijskie surowce.
Najnowsza rebelia kongijskich Tutsich wybuchła wiosną 2012 r. i od początku władze z Kinszasy, ale także ONZ oskarżały Rwandę o wspieranie buntowników.
Rwanda zaprzeczała. Odrzuciła nawet raport sporządzony przez wysłanników ONZ, szczegółowo opisujący, jak rwandyjscy wojskowi zbroją i szkolą kongijskich Tutsich i dowodzą nimi w walkach.
Rwanda zbywała wszystko wzruszeniem ramion, przekonana, że jak zwykle Zachód nie ośmieli się zwrócić przeciwko niej w poczuciu winy za bezczynność podczas ludobójczych pogromów z 1994 r. Przebieg rebelii tylko to potwierdzał. Rwandyjczycy nie kryli się nawet z poparciem dla kongijskich Tutsich, ci wygrywali bitwę za bitwą, a jesienią zeszłego roku zajęli Gomę przy bierności stacjonujących w mieście wojsk ONZ.
Największy sukces powstańców okazał się zarazem początkiem ich upadku. Cierpliwość Zachodu wobec rwandyjskiego prezydenta Paula Kagamego skończyła się; Zachód ukarał jego kraj sankcjami. Amerykanie, najbliżsi sojusznicy, wstrzymali pomoc wojskową. Wiosną, po raz pierwszy w swojej historii, ONZ zdecydowała, że jej wojska pokojowe nie będą w Kongu pełnić dłużej jedynie roli bezstronnych rozjemców, ale specjalnie utworzona brygada wesprze rządowe wojsko w zwalczaniu rebelii.
Widząc, że tym razem Zachód nie wystąpi w jej obronie, Rwanda przestała pomagać partyzantom, a ci, bez wsparcia regularnych rwandyjskich wojsk, nie mieli szans w starciu z wyposażoną w śmigłowce i czołgi brygadą "błękitnych hełmów", a także lepiej przeszkolonym i uzbrojonym kongijskim wojskiem. Na przełomie października i listopada, w dwa tygodnie, żołnierze kongijscy i z ONZ wyparli rebeliantów ze wszystkich kontrolowanych przez nich wiosek i miast w Kiwu.
Klęska powstania jest pierwszą od dziesięcioleci wojną wygraną przez kongijskie wojsko. Po raz pierwszy od wielu lat ofensywie rządowej armii nie towarzyszyły oskarżenia o gwałty i grabieże. Partyzanci chcą się układać z rządem z Kinszasy, z państwa z sąsiedztwa obiecują, że pomogą w rozmowach jako mediatorzy i gwaranci zawartych umów.
Polityczny przywódca rebelii Bertrand Bisimwa myśli o założeniu partii politycznej, a jego partyzanci mają zostać wcieleni do rządowego wojska. Niepewny jest tylko los wojskowych komendantów powstania, za którymi Międzynarodowy Trybunał Karny zdążył porozsyłać listy gończe jako za zbrodniarzami wojennymi.
Martin Kobler, szef dwudziestotysięcznej armii "błękitnych hełmów" w Kongu (to największa operacja wojskowa w historii ONZ), zapowiada, że po stłumieniu rebelii Tutsich jego żołnierze wraz z wojskami kongijskimi rozprawią się z pozostałymi ugrupowaniami partyzanckimi, których na wschodzie Konga działa z tuzin.
Jeśli dotrzyma słowa, następnym po Tutsich celem na wschodzie Konga powinni stać się rwandyjscy rebelianci Hutu z ruchu Demokratycznych Sił na rzecz Wyzwolenia Rwandy. Rząd z Kigali uważa ich zagrożenie dla swojego bezpieczeństwa. Za nienawistnych wrogów uważają ich też kongijscy Tutsi.
Rozbrojenie lub rozgromienie partyzantki Hutu usunie najważniejszą z przyczyn wojen toczących się nad Wielkimi Jeziorami od połowy lat 90. (zginęło w nich kilka milionów ludzi), odbierze też Rwandzie pretekst do zbrojnych interwencji w Kongu. Jeśli jednak zapowiedzi władz z Kinszasy i dowództwa ONZ pozostaną tylko słowami, za rok, za dwa na wschodzie Konga wybuchnie nowe powstanie kongijskich Tutsich, a Rwanda, jak zawsze, udzieli im wszelkiego wsparcia.
Rosną m.in ograniczenia w zakresie deklaracji chrześcijańskiego światopoglądu w życiu publicznym.
Za wiarę są z największą surowością karani przez komunistów.
W jej skład wejdą członkowie dwóch dykasterii: nauki wiary i tekstów prawnych.
Inspirację jest podobne wydarzenie, które ma miejsce w Krakowie.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.