Jej bezcennym skarbem były dwa różańce. Jeden prosty, drewniany, ponadstuletni - był pamiątką po mamie. Drugi podarował jej z wdzięczności papież Paweł VI.
Choć osiągała wyżyny w tym, co robiła, zawsze była niezwykle skromna.
Antonina Małysiak zmarła dziś w wieku 94 lat w Oświęcimiu. Urodziła się w 1919 r. w Koconiu, niedaleko Ślemienia na Żywiecczyźnie. Miała sześcioro rodzeństwa. Matkę straciła, gdy miała 16 lat, ojciec zmarł dużo wcześniej. Rodzina letników z Katowic zabrała sierotę ze sobą. Dzięki ich pomocy zaczęła się wieczorowo uczyć.
Z dawnego rodzinnego domu zabrała ze sobą, troskliwie przechowując do końca swojego życia, jedną pamiątkę: sfatygowany różaniec mamy. - Moja mamusia odmawiała go codziennie w całości: 150 „Zdrowaś Mario”. Zawsze nosiła ten różaniec w kieszeni, a wieczorem klęczała przy łóżku i modliła się, choć przecież sama nas wychowywała, ciężko pracowała i była nieraz bardzo zmęczona. Strona, z której całowała krzyżyk, jest całkiem gładka… - pani Antonina delikatnie gładziła różaniec. Spomiędzy paciorków wyzierają strzępki przetartych nitek. Nie wymieniła ich, choć miały sto lat - bo to przecież były te same, których tyle razy dotykała mama.
- Ta lekcja codziennej modlitwy wiele razy pomogła mi się nie zagubić w życiu, zawsze szukać bliskości Pana Boga - przyznawała.
Różaniec trzymała wraz z najcenniejszymi pamiątkami, wśród których był m.in. papieski medal „Pro Ecclesia et Pontifice”, przyznany jej jeszcze przez papieża Pawła VI w 1967 roku, a także perłowy papieski różaniec, który Paweł VI wyjął z kieszeni i wręczył jej na pamiątkę podczas rzymskich uroczystości beatyfikacji św. Maksymiliana w 1971 roku.
Jako bardzo dobra katechetka doczekała się też najwyższego nauczycielskiego odznaczenia: Medalu Komisji Edukacji Narodowej. Swoim życiem i pracą nieustannie dawała innym lekcje, jak żyć i kochać Boga oraz ludzi.
Wojenne lekcje miłości
Najpierw marzyła, by zostać misjonarką. Ale przed wojną nie było jej dane wstąpić do zgromadzenia zakonnego, a podczas wojny musiała zrezygnować z tych planów. Mieszkała u siostry w Brzeszczach i tam trafiła do pracy jako pomoc domowa w niemieckiej rodzinie.
- To była dobra, pobożna rodzina, pomagali Polakom. Opiekowałam się maleńkim chłopczykiem, który bardzo się do mnie przywiązał. Po wojnie pisali do mnie listy, w których mały Dieterek pozdrawiał mnie czerwonymi znaczkami, oznaczającymi całuski. Został lekarzem, po latach odwiedził mnie w Polsce, a w czasie stanu wojennego przysyłał paczki z drogimi lekarstwami, które tutaj były potrzebne ludziom. Kwiaty, jakie od nich później dostał, ofiarował Matce Bożej Częstochowskiej. Mnie umożliwił spełnienie marzenia: mogłam zobaczyć Ziemię Świętą, aby potem opowiadać o niej podczas katechezy - wspominała.
Jak dodawała, wtedy też nauczyła się widzieć w człowieku nie narodowość, ale ducha. - Bo ludzie się dzielą tylko na dobrych albo złych - mówiła z przekonaniem. - Złych trzeba nawracać, a dobrych szanować…
W 1944 r. musiała opuścić niemiecką rodzinę i trafiła do pracy na kolei jako pomocnik maszynisty. Wywoziła złom z rozbitych samolotów, który na wagony ładowali więźniowie KL Auschwitz. Ukradkiem przemycała dla nich codziennie żywność, którą zdobywała jej siostra. Pomagała więźniom skontaktować się z rodzinami, pisała listy. Po oswobodzeniu obozu pomagała uratowanym więźniom, opiekowała się nimi w szpitalu PCK w Oświęcimiu.
W 2007 r. została za pomoc więźniom odznaczona Krzyżem Kawalerskim.
Boża ekonomia
Największym marzeniem młodej Antosi było zostać nauczycielką. Po wojnie, dzięki wsparciu starszych sióstr, udało się jej ukończyć szkołę średnią i zdać maturę. Ukończyła szkołę ekonomiczną i tylko takie studia mogła podjąć. A przecież chciała być nauczycielką! - To był prawdziwy cud, że udało mi się dostać na studiach do grupy, która miała specjalizację pedagogiczną - wspominała. Opowiadała przy tym o wielu trudnych chwilach na studiach i o tym, że nigdy nie zdjęła medalika z szyi i nie wyrzekła się swojej wierności Bogu.
Jako studentka codziennie rano biegła do kościoła, bo bez spotkania z Panem Jezusem nie wyobrażała sobie życia. Pierwszy nakaz pracy skierował ją do Chrzanowa. - W sąsiedztwie nie było żadnego kościoła - wspominała. - Wypatrzyłam wieżę za lasem, ale tam Msza była o siódmej rano, kiedy ja musiałam już być w pracy. Ksiądz mieszkał dość daleko, ale poprosiłam go, by przychodził rano pół godziny wcześniej, żebym mogła przyjąć Komunię św. Modliłam się w drodze i zawsze przychodziłam w porę do pracy - opowiadała. Zimą samotne wyprawy przez ciemny las nie były bezpieczne i nieraz cudem wychodziła z rozmaitych opresji.
W 1958 r. niespodziewanie została zwolniona z pracy.
- Zmartwiona spotkałam na ulicy w Oświęcimiu ks. Baścika. A on niespodziewanie ucieszył się i powiedział: "To będzie dla nas ratunek, bo księża salezjanie dostali zakaz nauczania religii w szkole, mogą uczyć tylko księża z parafii lub świeccy. Brakuje katechetów!" - opowiadała o tamtym przełomowym dniu.
Miała studia i zaliczony kurs pedagogiczny. Dostała od proboszcza książki... i trzy miesiące na opanowanie teologii. Egzamin w kurii w Krakowie zdała jak należy i została pierwszą w Krakowskiem i jedną z pierwszych w Polsce świecką katechetką. Pracy było bardzo dużo, uczyła od rana do wieczora w trzech szkołach w parafii Wniebowzięcia NMP w Oświęcimiu. I była szczęśliwa…
Jej postać, zawsze w skromnym granatowym kostiumiku i białej bluzce, wciąż pamięta wiele osób: dawnych uczniów, wychowanków z domu dziecka, oświęcimskich Romów i dziesiątki dorosłych, których ukradkiem, w tajemnicy przed komunistycznymi władzami, nocami przygotowywała do przyjęcia sakramentów.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.