W dzisiejszym subiektywnym przeglądzie prasy o tym, jak bardzo ważne w ocenie rzeczywistości bywają nieuświadomione założenia.
W Rzeczpospolitej ciekawy tekst Szymona Hołowni, „In vitro w klinczu”. To o sytuacji wokół in vitro. Dyskusji już nie ma – twierdzi autor – jest ideologiczne rozdzieranie szat i przypisywanie adwersarzom najgorszych intencji.
Autor tekstu jednoznacznie staje po stronie przeciwników tej metody. Przytomnie zauważa, że każde stanowisko w tej sprawie powinno wziąć pod uwagę, że mówiąc o zarodkach mówimy de facto o człowieku. Nawet jeśli ktoś nie jest pewny od którego momentu zaczyna się człowiek powinien działać tak, jakby o człowieka chodziło. Bo twierdzenie, że jeśli ktoś ma 11 tygodni, 6 dni i 23 godziny jeszcze człowiekiem nie jest, a jeśli ma pełne 12 tygodni to już nim jest, brzmi absurdalnie.
Szymon Hołownia zauważa jednak też, że i my, katolicy, w tej dyskusji nie potrafimy się odpowiednio znaleźć. Jego propozycja wydaje mi się iść w dobrym kierunku. Dlatego pozwolę sobie szerzej ją zacytować.
„Ludzie nasłuchali się już wiele o tym, że robienie in vitro jest złe i nie wpłynęło to na zmianę ich poglądów, trzeba więc zacząć im wyjaśniać, dlaczego niezrobienie in vitro jest dobre. Pokazać, że jedyna droga do spełnienia się niepłodnej pary, nie wiedzie wcale przez stosującą tę metodę klinikę. Wytłumaczyć, że to co proponujemy w Kościele, to nie zakaz wymyślony przez głupich księży albo (co za chora wizja) lubiącego uszlachetniać cierpieniem Boga, ale «ekologiczna» koncepcja oparta na totalnym szacunku dla ludzkiej podmiotowości, uznaniu świętości i autonomii drugiego człowieka. Koncepcja, w której nie można «mieć dziecka» albo «prawa do posiadania dziecka», bo każdy człowiek to dar od Boga, gość, który sam przychodzi na świat wtedy, gdy jest jego (a nie rodziców) czas i sam ma w swoim czasie z niego zejść. Rodzice nie «robią» dzieci, oni tworzą warunki do tego, by dzięki ich otwartości pojawił się na tym świecie ktoś nowy”.
Zasadniczo zgadzam się z autorem tego apelu. Łapanie za sztandar i tłuczenie nim wroga zanim on zatłucze nas – jak napisał na początku – nie pomoże nam pozyskać nowych zwolenników. A przecież nie chodzi o to, by trwać przy swoim, ale by kogoś naszym podejściem do sprawy przekonać.
W Gazecie Wyborczej Katarzyna Wiśniewska „pochyla się z troską” nad powołaniami w artykule „Kościół przyznaje: Mamy problem z powołaniami”. To o opublikowanych niedawno statystykach, z których ma wynikać, że „liczba chętnych do kapłaństwa zmniejszyła się o blisko 40 procent”. Jaki powód? Tu autorka powołuje się na socjologa z poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. „Duchowni muszą sobie zdać sprawę, że mają do czynienia z inna młodzieżą niż kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu. To osoby, które mają odmienny system wartości. Wartości religijne są w nim na odległych miejscach. Wychowanie religijne w szkołach wymaga rewolucji. Metody, którymi chce wychowywać Kościół są bezskuteczne. Mówiąc kolokwialanie: młodzież tego nie kupuje”.
Zgodzić się czy nie zgodzić? Trudny dylemat, prawda? Bo bardzo trudno powiedzieć na ile dzisiejsza młodzież jest „inna” od tej sprzed lat. Jako nauczyciel z kilkunastoletnim stażem mogę powiedzieć, że bardziej niż sama młodzież zmieniało się otoczenie w którym przychodziło się im zmagać z życiem. Na przykład gdy wprowadzono gimnazja i wszechobecne „wielkie” egzaminy. No i w jakim stopniu inna jest dziś hierarchia wartości dzisiejszej młodzieży? Przepraszam, ale wiem że kilkanaście lat temu była bardzo różna. Dziś młodzi się do siebie mocniej upodobnili i mają jakąś jedną hierarchię wartości czy co?
Jeszcze ciekawsze jest zakończenie tekstu. To też cytat z profesora Baniaka. „Młodzi ludzie, którzy być może czują powołanie, widzą funkcjonowanie Kościoła, często rezygnują. Młodzi chcą religijności czystej, wolnej od polityki, a widok tego, co się dzieje w Kościele w Polsce, ich zniechęca”.
To bardzo ciekawe stwierdzenie. Ale wydaje mi się przede wszystkim projekcją odczuć jego autora. Przyznam, ja też nie lubię, gdy Kościół się upolitycznia. Uwierzyłbym, że to odpycha młodych od wiary. Ale nie wierzę, że kogoś, kto „poczuł powołanie” odpycha to od jego realizacji. Przecież to wielka okazja, by być duszpasterzem innym, nowocześniejszym, nieuwikłanym w politykę i nie wiadomo co jeszcze. Dlaczego zakładać, że młodzi ludzie, z natury rzeczy podchodzący do spraw rewolucyjnie, akurat w kwestii realizacji powołania nie wykazują właściwego młodym entuzjazmu, a chcą tylko wpasowania się w tło?
Ano powodem tego dziwnego zachowania młodzieży może być tylko to, żeby ładnie wyglądało w artykule. Napisano go przecież nie po to, żeby na serio zmartwić się zmniejszeniem się liczby powołań, ale by Kościołowi w Polsce dołożyć. Pewnie dlatego jego autorka nie zająknęła się o jednym z bardzo ważnych czynników wpływających na liczbę powołań: kolosalnym niżu demograficznym. Drobiażdżek, prawda?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.