O przedsionku piekła, rzucaniu kamieniami w Pana Boga i obietnicy, która spadła z nieba, z Katarzyną i Tomaszem Jaroszami rozmawia Agata Ślusarczyk.
Agata Ślusarczyk: Książka o Waszej niepłodności, którą właśnie napisałaś, to raczej „prokreacyjny horror” niż opowieść o radosnym oczekiwaniu na upragnionego potomka...
Katarzyna: Gdyby ktoś powiedział mi, że moje życie po ślubie tak będzie wyglądało, tobym go patelnią potraktowała. Miał być małżeński standard – ślub i zaraz dzieci. Cała gromadka...
Kiedy „scenariusz” zaczął się sypać?
Katarzyna: Pół roku po ślubie odkryłam, że coś jest nie tak. Dość szybko radosne starania o dziecko przerodziły się w „wyścig z naturą”. Żyliśmy z termometrem w ręku. Odwiedziliśmy kilkanaście sanktuariów. Nie było chyba świętego, do którego się nie modliliśmy. Bezskutecznie. Po etapie „ciśnienia” przyszedł etap rozżalenia. Wpadłam w depresję, nic mi się nie chciało. Moje łono było pustynią. Znikąd nadziei. Jedenastu lekarzy po gruntownych badaniach powiedziało, że jestem okazem zdrowia. I bezradnie rozłożyło ręce. Tylko znajomi wciąż się nie zniechęcali, bo „na pewno” uda się, gdy pojedziemy w góry, będziemy pić aloes, jeść kiełki czy rozpoczniemy staranie o adopcję... O instrukcjach z cyklu „jak to się robi” nie wspomnę. Jeśli tak wygląda przedsionek piekła, to ja w nim byłam. Ciągle powracało pytanie: „Boże, po co dajesz mi pragnienia, których nie mogę zaspokoić?”.
No właśnie... Brzmi jak jakiś słaby żart.
Tomek: Na początku też tak myślałem. Obydwoje jeszcze jako narzeczeni udzielaliśmy się w oazowej Diakonii Życia. Na usta cisnęło mi się „tyle lat Ci przecież służę”. Katarzyna: Momentami to była straszna walka. Na argumenty i uczucia, zwątpienie i zaufanie. Po takich chwilach byłam kompletnie wyczerpana, prawie do omdlenia. Bolało mnie wszystko. Często powtarzałam, że niczego więcej nie zniosę. Nie miałam siły się modlić. Tomek miał wiarę za dwoje. Tomek: Mnie ciężko jest złamać. Mam przekonanie, że u Boga możemy wszystko wyprosić. Jak namolna wdowa. Poza tym, gdzieś w głębi serca wiedziałem, że Szef wie najlepiej i że z Szefem się nie dyskutuje.
Ani chwili zwątpienia. Przez dziewięć lat?
Tomek: Rozterki przeżywałem w samotności. Czasami ogarniały mnie tak przeraźliwa pustka i brak nadziei, że miałem ochotę kogoś zdzielić. Poważna „załamka” przyszła pod koniec. Ale szybko uświadomiłem sobie, że można rzucać kamieniami w niebo, tylko że i tak spadną nam na głowę. Starałem się nie pokazywać żonie swoich słabości.
Kiedy Bóg zareagował na Waszą „namolność”?
Tomek: Po pięciu latach. Prosiliśmy Boga, by tak jak Abrahamowi, dał nam obietnicę. Dostaliśmy ją podczas Mszy św. z okazji piątej rocznicy naszego małżeństwa – jedno z czytań było o... Abrahamie, któremu Bóg obiecał potomstwo.
Katarzyna: Nie mogliśmy w to uwierzyć. Przecież nie wybieraliśmy dnia, kiedy będzie odprawiona ta Eucharystia, to był pierwszy wolny termin. Nie znaliśmy czytań na ten dzień. A o klasztorze św. Anny pod Częstochową, znanego z wymodlonych cudów macierzyństwa, w którym zamówiliśmy Mszę, dowiedzieliśmy się przypadkiem. Od tego momentu obydwoje poczuliśmy, że Bóg nas słucha. Znaków było znacznie więcej.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.