O pasji pomagania, operacjach, które wracały jak bumerang, spacerach z psem i wypełniających się obietnicach z Moniką Lipińską z grupy Odnowy w Duchu Świętym „Apostoł” rozmawia Agnieszka Napiórkowska.
Agnieszka Napiórkowska: Jak przyjęłaś informację o ogłoszonym przez papieża Benedykta XVI Roku Wiary?
Monika Lipińska: – Ucieszyłam się, że będzie mowa o wierze przez cały rok. W moim życiu jest ona bardzo ważna. Oczywiście, wiara w Boga Ojca. W Liście do Rzymian jest napisane, że „wiara rodzi się z tego, co się słyszy, tym zaś, co się słyszy, jest słowo Chrystusa”. Doświadczyłam tego w swoim życiu. Jeśli się nie słucha, wiara umiera. Ten rok pokazuje, co naprawdę jest w życiu istotne.
Od zawsze Twoja wiara była dla Ciebie tak ważna?
– Na początku miałam religijność tradycyjną. Przełom nastąpił w szkole średniej. Byłam na Mszy św. i kiedy wychodziłam z kościoła, usłyszałam młodzież grającą na gitarach. Ten dźwięk mnie zaintrygował. Od tego czasu zaczęłam przychodzić na Msze młodzieżowe. Zobaczyłam tam ludzi, którzy po liturgii zostawali pod kościołem, żeby ze sobą porozmawiać, pośmiać się czy czymś podzielić. Ich radość wytwarzała specyficzny klimat. Przez zazdrość (śmiech) też tak chciałam. Potem trafiłam do wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym „Apostoł”, z którą większość z tych osób była związana. I w grupie jestem do dziś. We wzrastaniu pomogły mi także lekcje religii z ks. Robertem Kwatkiem. Mówił bardzo ciekawie, a jego słowa zapadały mi głęboko w pamięć i długo we mnie „pracowały”. Katechezy i wejście do wspólnoty, a szczególnie Rekolekcje Ewangelizacyjne Odnowy zmieniły moje życie.
Co takiego się stało? Zaczęłaś więcej się modlić, inaczej patrzeć na świat?
– Poznałam, co to prawdziwa radość. Z czasem dotarło do mnie, że Bóg mnie kocha i że nic, czego On by nie chciał, mi się nie stanie. Później, gdy następowały nawet trudne chwile, to doświadczenie miłości Boga mnie trzymało i dawało siłę do wytrwania. Po okresie brania przyszedł czas na dawanie czegoś z siebie. Do dziś jest tak, że dużo stamtąd biorę, ale też służę. W moim przypadku służba drugiemu człowiekowi jest bardzo ważna i już od dawna nie ogranicza się tylko do wspólnoty. Staram się zauważać potrzeby ludzi żyjących poza grupą. Bez względu na to, co robię, zawsze ważna jest moja postawa wiary. To ona wskazuje mi, co można i trzeba zrobić, ale także – czego unikać. Dzięki niej np. chętnie posłużę jako kierowca, ale nie zrobię zakupów w niedzielę.
Mimo że jesteś blisko Boga i ze wszystkich sił starasz się wypełniać przykazania, Twoje życie nie było sielanką. Było w nim wiele bólu i cierpienia.
– Tak, to prawda. Nie zawsze czułam się zrozumiana. Wiele wysiłku i godzin spędzonych na modlitwie zajęło mi znalezienie swojego miejsca w świecie. Przez chwilę myślałam nawet o wstąpieniu do zakonu. Nigdy nie trzeba było namawiać mnie do zaangażowania się w pomoc bliźnim. Niestety, czasem ludzie to wykorzystywali, co powodowało moje cierpienie. Ale wiesz, co? Nawet, gdy ktoś mnie wpuścił w maliny, choć cierpiałam, nigdy nie żałowałam swojego zaangażowania, bo ono było prawdziwe. Wolałam się zaangażować niż stracić okazję do zrobienia czegoś dobrego.
Ostatni czas to dla Ciebie także doświadczenie cierpienia fizycznego. Przeszłaś trzy poważne operacje. Wtedy nie pojawiały się zwątpienie i obawa, że coś może pójść nie tak?
– To był wyjątkowy czas. Pod koniec marca 2011 roku zaczęłam źle się czuć. Bardzo bolała mnie głowa. Miałam kłopoty z równowagą. Świat wirował mi przed oczami. Moje przyjaciółki zmusiły mnie do zrobienia szczegółowych badań. Po odebraniu wyników okazało się, że mam guza mózgu. Lekarze stwierdzili, że konieczna jest natychmiastowa operacja. Był to dla mnie szok. W szpitalu bielańskim w Warszawie przeszłam pierwszą operację, która trwała prawie 10 godzin. Dziś wiem, że był to zabieg ratujący mi życie. Przed operacją przyjęłam sakrament chorych. Wróciłam do domu z nadzieją, że wszystko będzie dobrze. Długo dochodziłam do siebie, przez cały czas dziękując Bogu za ocalenie. Kiedy myślałam, że wychodzę na prostą, okazało się, że potrzebna jest kolejna operacja, bo za pierwszym razem nie udało się usunąć całego guza. Podchodziłam do niej spokojniej, bo wiedziałam, o co w tym wszystkim biega. Na tym jednak nie koniec. Po miesiącu znów trafiłam na stół operacyjny, ponieważ zaczął mi wyciekać płyn mózgowo-rdzeniowy. To było trudne doświadczenie, bo po dwóch operacjach myślałam, że jestem już zdrowa. Po tej trzeciej dużo cierpiałam. Leżałam z drenami, miałam przeszczep skóry. Byłam unieruchomiona. To był prawdziwy czas zawierzenia. Po kilku miesiącach wróciłam do pracy. Teraz przez cały czas muszę być pod stałą kontrolą lekarską, bo – jak się okazało – nie wszystko można było usunąć. I może zdarzyć się tak, że guz będzie odrastał.
Czas choroby był sprawdzianem relacji z ludźmi i Panem Bogiem?
– W szpitalu opiekowała się mną głównie bratowa. Jej obecność była dla mnie wtedy bardzo ważna. Po wyjściu ze szpitala kilkanaście dni mieszkałam u rodziny brata. Po powrocie do domu miałam wsparcie od ludzi ze wspólnoty. Jedna z koleżanek, wyprowadzając psa na spacer, zabierała mnie ze sobą (śmiech). Dziewczyny myły mi głowę, na której miałam ranę oporną w gojeniu. To było trudne i zarazem niesamowite doświadczenie. Zazwyczaj było tak, że to ja pomagałam innym. A wtedy byłam bezradna, skazana na pomoc innych. Przyznam się, że wolę tę pierwszą wersję. Jeśli zaś chodzi o relację z Panem Bogiem, stałam się bogatsza o doświadczenie, o którym jest mowa w Ewangelii św. Marka. Jest tam napisane, że na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie. Na mnie te słowa się spełniły. Mam za co Bogu dziękować. Po powrocie do zdrowia każdego dnia znajduję czas na modlitwę i czytanie Pisma Świętego. Obecnie jestem przy Liście do Galatów. Przystępuję do sakramentów i nie wyobrażam sobie życia bez Pana Boga i bez tego, co On powiedział. Lubię z Nim rozmawiać, spędzać czas i słuchać Go.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.