Bibliści widzą w nim ideał człowieka wierzącego. Żydzi największego z proroków. Muzułmanie wierzą, że Muhammad spotkał go w czasie swej cudownej podróży, kiedy to odwiedzał kolejne nieba. Co na to filmowcy?
Mojżesz niezliczoną ilość razy pojawiał się na wielkim i mniejszym ekranie. Wcielali się w niego Burt Lancaster, Charlton Heston, Val Kilmer, a nawet Mel Brooks. W wyreżyserowanym przez Rogera Younga, dwuczęściowym, telewizyjnym filmie z 1995 roku Mojżesza zagrał Ben Kingsley.
W Liście do Hebrajczyków Mojżesz scharakteryzowany został m.in. tak: „odmówił nazywania się synem córki faraona, wolał raczej cierpieć z ludem Bożym, niż używać przemijających rozkoszy grzechu. Uważał bowiem za większe bogactwo znoszenie zniewag dla Chrystusa niż wszystkie skarby Egiptu”.
Biblijny autor widzi więc w nim postać nieomal heroiczną. Tymczasem w interpretacji Kingsleya oglądamy na ekranie Mojżesza słabego, wahającego się, zalęknionego. Boi się dać świadectwo, zaś Bogu wyznaje, iż jest małomównym jąkałą.
„Nie jestem Żydem. Nie jestem Egipcjaninem. Jestem nikim” – mówi o sobie w pewnym momencie. A jednak stanie na czele narodu wybranego, przeprowadzi go przez Morze Czerwone, wiodąc go ku Ziemi Obiecanej, choć nie będzie to wędrówka łatwa.
Kolejne sporne sytuacje, kryzysy wiary, ale i cuda – wszystko to oglądamy 3-godzinnej produkcji zrealizowanej w ramach cyklu „Biblia”. Cyklu, który narodził się na początku lat ’90.
Autorzy tego „projektu postawili sobie wówczas za cel wyrażenie najgłębszego sensu Biblii, będącej objawieniem Boga i człowieka, odsłonięciem dwóch obliczy: oblicza Boga, który kocha człowieka, który go szuka i prowadzi, oraz oblicza człowieka, który żyje w nieustannym wysiłku zrozumienia własnej egzystencji” – pisał ks. Marek Lis w leksykonie „100 filmów biblijnych”.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.