- W Afryce mieliśmy czas, w Europie to czas ma nas – mówi Kamil Syc, jeden z uczestników tzw. miesięcznego doświadczenia misyjnego, zorganizowanego przez krakowski dom oo. kombonianów, które odbyło się we wrześniu tego roku w Ghanie.
Wspominając pierwsze wrażenia z pobytu w ośrodku „In my Father’s house”, prowadzonym przez misjonarzy kombonianów, opowiada: – Spotykaliśmy przede wszystkim dzieci. Wszystkie były niesamowicie otwarte, przyjaźnie nastawione, bez żadnego strachu podbiegały do nas. Nawet przez moment nie czuliśmy się tam wrogami czy zaborcami, co przecież mogłoby się kojarzyć z białymi.
Ośrodek „In my Father’s house” to dom dziecka, w którym na stałe mieszka setka maluchów. Kolejnych 100 codziennie dojeżdża do prowadzonej przez misjonarzy szkoły. Grupa, która pojechała tam we wrześniu, podzieliła się na cztery zespoły: edukacyjny, który uczył między innymi języka polskiego i religii, pastoralny, pomagający w katechizacji (udało się między innymi uruchomić Podwórkowe Kółka Różańcowe), rolniczy (polska cebula przyjęła się w afrykańskim klimacie znakomicie) oraz medyczny.
Kamil podkreśla, że jednym z najbardziej szokujących momentów było zetknięcie się z religią voodoo. – Gdy fotografowałem pewne figury, nie znając ich pochodzenia, podszedł do mnie mężczyzna i zaczął krzyczeć, żebym nie robił zdjęć. Nie chciał słuchać żadnego tłumaczenia – opowiada. – Potem dowiedziałem się, że te posążki były związane właśnie z kultem voodoo, a ów mężczyzna głęboko wierzył, że jedna z nich jest uosobieniem jego nieżyjącego już ojca chrzestnego. Innym razem, gdy wracali z wycieczki, cała grupa została zaproszona do domu przez tamtejszą rodzinę. – Postanowiliśmy to wykorzystać i poprosiliśmy, by pokazali nam jakiś taniec afrykański – mówi Kamil. Ojciec rodziny zgodził się, ale najpierw poprosił, by wszyscy pomodlili się za jego syna. Zaprowadził całą grupę do pomieszczenia, w którym leżał chłopiec, a nad nim stał posążek voodoo. – Nie było innego wyjścia. Nie wdając się w teologiczne dyskusje, chwyciliśmy się za ręce i odmówiliśmy „Ojcze nasz”, a oni – widząc, że rzeczywiście się pomodliliśmy – zaprezentowali nam piękny taniec.
Miesiąc pobytu w Afryce to – jak podkreśla Kamil – bardzo krótko, ale to czas, który wystarcza na obalenie stereotypów. W jego przypadku przyniosło to także zmianę myślenia o misjach. – Zobaczyłem, że wyjazd na misje to też życie, chociaż inne, trudne, wymagające zmierzenia się z innym klimatem, chorobami. To ryzyko, ale czasem trzeba przecież zaryzykować. Przyznaje również, że jest wiele rzeczy, o których Europejczycy zapomnieli, a które w Afryce wciąż pozostają ważne: otwartość na innych, relacje, rodzinne, uczciwość. – Powinniśmy się od nich tego uczyć, bo inaczej przestaniemy być ludźmi – mówi uczestnik doświadczenia misyjnego. Swoje wspomnienia i wrażenia Kamil Syc publikuje także na nowo powstałym portalu chrześcijańskim IMF.pl.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.