O miłości do Kościoła - nieraz trudnej - opowiada Zbigniew Nosowski, redaktor naczelny "Więzi"
To jest wizja trochę takiej spokojnej akceptacji, a jednak doświadczenia rzeczywistości Kościoła jako kochającej się, dobrej wspólnoty, czasem są potrzebne jak rozbłyski światła. Doświadcza pan tego czasem?
- W mojej biografii takim zupełnie elementarnym doświadczeniem Kościoła był ruch oazowy, a później – aż do dziś – wspólnota ruchu „Wiara i Światło” gromadząca osoby z upośledzeniem umysłowym, ich rodziny i przyjaciół. To wspólnota dająca doświadczenie prawdziwej akceptującej miłości. Ten błysk światła, o który Pan pyta, to dla mnie zawsze dobra liturgia, która jest doświadczeniem tego, czym Kościół w swej istocie ma być: zgromadzeniem się wokół Pana, a nie nas samych. To prawdziwy szczyt i autentyczne źródło.
Ale przecież nie można w pełni spotykać się na Mszy świętej z ludźmi, którzy nas zwyczajnie irytują.
- Nieoczekiwane spotkanie w Kościele – na przykład podczas przekazywania znaku pokoju – z kimś, kto mnie irytuje, to ciekawe doświadczenie duchowe… Jeśli zaś chodzi o sprawy poważniejsze niż irytacja, to, jak mówiłem, nie wzywam do biernej akceptacji tego, co złe. Katolicy mają prawo oburzać się na różne błędy, z którymi się spotykają w Kościele. Jeśli świadomy chrześcijanin martwi się grzechem w Kościele i złem, którego w tej wspólnocie doświadcza, to znaczy, że mu na Kościele zależy. Jest to jego Kościół, którego dobro leży mu na sercu. Ten ktoś chce, żeby Kościół naprawdę był jego domem.
Właśnie zaczynamy rok duszpasterski pod hasłem „Kościół naszym domem”. Co to właściwie znaczy?
- To znaczy, że Kościół ma być jak dom – musi mieć na przykład przemyślany projekt i solidne fundamenty. Powinien być ładnie udekorowany, powinien być regularnie wietrzony, sprzątany i remontowany. Używam pojęć z rodzinnej codzienności, ale mają one także znaczenie głęboko duchowe – na przykład projekt to świadoma wizja Kościoła, a remonty to nieustanna odnowa. Sprzątanie to zachęta do tego, że o pewnych trudnościach trzeba otwarcie rozmawiać.
Jeśli więc ktoś cierpi z powodu grzechu i zła w Kościele, to znaczy, że Kościół nie jest na zewnątrz niego, ale w nim samym. To oburzenie nie jest grzechem, nawet oburzenie względem liderów czy przewodników naszego Kościoła. To nie jest zaraz przejaw czyjejś letniości czy słabej wiary albo uleganie antyklerykalnym modom. U gruntu takiej postawy jest najczęściej troska, żeby Kościół był tym, czym być powinien, czyli czytelnym znakiem miłości Boga do człowieka.
Widzę tu kolejny paradoks i podwójny sygnał z samej Ewangelii. Z jednej strony Jezus mówi: „nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”, a z drugiej nakazuje upominać – najpierw w cztery oczy, potem przy świadkach itd.
- Nie sądźcie oznacza: nie wydawajcie wyroków. Ale to nie oznacza: nie wyrażajcie własnego zdania, własnej opinii. Chodzi o nastawienie wewnętrzne osoby nastawionej krytycznie i o to, co odbiera partner rozmowy. Pamiętam taką opowieść biskupa Bronisława Dembowskiego. Wspominał sytuację, której doświadczył jako rektor kościoła św. Marcina w Warszawie. W pewnym momencie przyszła do niego kobieta, której wtedy jeszcze nie znał. Zaczęli dyskusję. Ona wypowiedziała kilka krytycznych uwag na temat stanu Kościoła. Na to ks. Dembowski spiął się wewnętrznie i zaczął bronić Kościoła. Po czym ta pani odpowiedziała „ale proszę księdza, mnie zależy na Kościele tak samo jak księdzu i właśnie dlatego to mówię”… Biskup relacjonował: „dopiero wtedy zrozumiałem, w czym rzecz”. Tą kobietą była Stanisława Grabska, nieżyjąca już znakomita biblistka, była prezes Klubu Inteligencji Katolickiej. Od tego czasu zaczęła się ich przyjaźń. Zrozumieli, że im obojgu na Kościele zależy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.