Po co przygotowywać się do czegoś, co nigdy nie nastąpi?
Tak, właśnie tak! Trafiony, zatopiony. Cieszymy się czasem jak dzieci, kiedy my sami albo ktoś z naszych sprzymierzeńców trafi w punkt i jedną celną ripostą rozwali w pył całą argumentację przeciwnika. Czujemy się wówczas może nie niezwyciężeni (trochę pokory nam jeszcze zostało), ale na pewno bardzo bliscy tego. Racja po naszej stronie – i są na to dowody. Ha!
Tyle tylko, że to poczucie satysfakcji trwa zwykle krótko. Przecież i oni – przeciwnicy – potrafią walczyć na słowa, pobili nas nie raz. A czasem, przyznajmy, po prostu patrzą na nas ciut nieprzytomnym wzrokiem kogoś, kto wysłuchał naszego trafionego monologu ze słuchawkami w uszach.
W różnorodnych dyskusjach na istotne tematy trzeba czasem może spuścić z tonu, to prawda. Czasem jednak odwrotnie – brakuje nam czasem pewności, że mamy coś do powiedzenia. Że to jest ważne i dla drugiej strony. Że trzeba w końcu się spiąć jakoś, rzetelniej przygotować do wypowiedzi, poszerzyć znajomość spraw i spektrum oddziaływania, zaświadczyć…
Nie da się nie zauważyć, że ludzie, z którymi mieszkamy, pracujemy, żyjemy mają do Boga, do religii stosunek różny. Zazwyczaj to od nas, wierzących, wymaga się, abyśmy byli grzeczni, umieli ustąpić, przytaknąć czymś racjom, że ktoś ma prawo itp., itd. Ot, grzecznie tłumaczyć się i nieustannie wykazywać, że jesteśmy fajniejsi niż w rzeczywistości. Niestety, czasami weszło nam już w krew: przekonanie, że nikt nie potraktuje nas poważnie, że nie będziemy wysłuchani. Po co przygotowywać się do czegoś, co nigdy nie nastąpi? Może jeszcze gdyby nas poproszono o zabranie głosu, wypowiedź, dano kilka dni… Ale tak, z biegu, pomiędzy jednym a drugim zaangażowaniem? Oczywiście, gdyby ktoś powiedział: „Jesteś tak świetna, pracowita, mądra…., podziwiam cię, powiedz coś o sobie, skąd to bierzesz” – to byśmy przecież nie zaprzeczali i odwołali się do duchowych doświadczeń, własnych czy choćby zaprzyjaźnionych świętych. Tyle tylko, że jakoś pustki wokół, nikt nie woła.
W wydanej dopiero co rozmowie Wojtysiak–Sacha (Bóg na logikę) kulowski filozof wskazuje trzy rodzaje ateizmu: ateizm wiedzy, ateizm dobrobytu i ateizm wolności. Ten pierwszy można streścić w stwierdzeniu: „wiedza, która posiadam, nie prowadzi mnie do przekonania o istnieniu Boga”. Wyznawca ateizmu dobrobytu w ogóle nie zastanawia się nad istnieniem Absolutu, jest mi to obojętne, nie odczuwa głodu Boga. W trzeciej kategorii człowiek mówi sobie: „nawet gdyby Bóg istniał, to ja bym nie chciał, żeby istniał, bo Bóg zagraża mojej wolności”, tak Go rozumiem.Czytam to (książka świetna) i zastanawiam się, czy i w nas, wierzących (albo ostrożniej: we mnie), nie ma jakiegoś zmieszania tych trzech postaw. Nie dotyczy to wprost istnienia Boga, ale Boga, relacji z Nim – jak najbardziej. Różne proporcje, różnie rozłożone akcenty, ale czy tak nie jest?
„Wiedza, którą posiadam, nie prowadzi mnie do nawrócenia”. „Wystarcza mi to, co mam, to duchowe zaspokojenie, nie szukam niczego «bardziej», niczego «głębiej»”. „Nawet gdyby Bóg czegoś chciał, wolę, aby nie chciał, bo byłoby to ograniczeniem mojej wolności”.
Trafiony, zatopiony? Niestety.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).