Pomogą jakieś doraźne działania? Bez zmian systemowych – wątpię.
To warto zauważyć, choć nie jest to sprawa nowa. Ze dwa tygodnie temu papież Franciszek zwrócił uwagę na problem samotności kapłanów. „Tak wielu kapłanów żyje w zbyt wielkim osamotnieniu, bez poczucia przynależności, które jest niczym kamizelka ratunkowa na burzliwym często morzu życia osobistego i pasterskiego” – powiedział podczas audiencji dla Dykasterii ds. Duchowieństwa.
I wezwał, by coś z tym zrobić. Co konkretnie? Doczytałem się w krótkiej informacji właściwie tylko jednego: pomóc w nawiązywaniu im braterskich relacji ma stała formacja. Czyli – skonstatowałem – chodzi o więzi między członkami „diecezjalnego prezbiterium”, jak to się czasami mądrze mówi. Westchnąłem. Problem widzę od lat. I wiem z relacji kolegów – księży, że ta braterska relacja z innymi księżmi to nie takie proste. Że bywa na przykład, iż ten czy ów z ich rocznika po prostu się izoluje od reszty i nie bywa nawet na wspólnych spotkaniach… Co robić? Parę lat temu próbowałem mówić o tym na naszym archidiecezjalnym synodzie, ale…
Nie jest jakąś tajemnicą, że dawno temu sam przez dobrych parę lat byłem w seminarium. Pamiętam, gdy jeden z przełożonych zwrócił wtedy uwagę – i chyba nie był w tej opinii odosobniony – że seminaryjna formacja za bardzo przypomina zakonną. Przyznam, że wtedy nie rozumiałem o co chodzi. Zrozumiałem parę lat później. Po prostu zakony formują do życia wspólnego. Zakonnik zawsze żyje potem we wspólnocie. Mniejszej czy większej, ale wspólnocie. Ksiądz diecezjalny… No cóż, wspólnota „diecezjalnego prezbiterium” to raczej pobożne życzenie. Ksiądz żyje sam. Ewentualnie w małej wspólnocie księży na parafii. Koniecznie zwróćmy uwagę: nie w relacji braterskiej, ale w relacji, w której jeden jest szefem i decyduje o wszystkim, a drugi ma mu tylko pomagać. I chyba od tego trzeba by zacząć. Od uświadomienia sobie, że życie kapłana wygląda inaczej niż życie zakonnika. I że nie można wzorców życia zakonnego przenosić na sposób funkcjonowania kapłanów diecezjalnych.
Na co w tej probie „odsamotnienia” księży zwróciłbym szczególną uwagę? Na możliwość pielęgnowania więzi. Proszę zwrócić uwagę: zarówno formacja jak i późniejsze życie kapłana to permanentne wykorzenianie. Tak, wykorzenianie. Ciągle się tych ludzi wyrywa ze środowiska, w którym dotąd żyli i przesadza w nowe, w przekonaniu, że „sadzonka” się przyjmie i rozrośnie. Zaczyna się od pójścia do seminarium. Młody człowiek musi porzucić środowisko, w którym żył – to środowisko, w którym wykiełkowało jego powołanie! – i zacząć od nowa, w zupełnie nowym środowisku. Bo nie czarujmy się, bardzo trudno pielęgnować przyjaźnie, gdy człowiek wraca do swoich na krótkie ferie czy wakacje. I to przez sześć (teraz już prawie siedem!) długich lat. Gdy ma się lat dwadzieścia parę sześć lat to wieczność…
Potem posługa wikarego. Ile? Zazwyczaj parę lat i wikary jest przenoszony. Raz, drugi, trzeci, czwarty.... Nie tylko wtedy, gdy sam chce. Wszystkie więzi, jakie udało mu się podczas pobytu na parafii zawiązać znów są zrywane. A on wyrywany z tej gleby, w której wzrastał i przesadzany na inne miejsce. W przekonaniu, że to nie problem, że to coraz większe już drzewo się przyjmie na nowym miejscu, urośnie, wyda owoce…
Niektórzy zostają biskupami. W swojej diecezji? Często nie. Podejmują wyzwanie w innej. Znów zrywanie więzi. Przynajmniej sporej ich części, bo wszystkich nie da się dalej pielęgnować. I otaczanie się nowymi ludźmi. Niekoniecznie naprawdę życzliwymi… A co dzieje się, gdy ksiądz idzie na emeryturę? Znów to samo, ale tym razem boleśniej. Bo zazwyczaj już się mocniej z parafianami zżył, czuł się u siebie. Tymczasem na starość musi jeszcze raz wszystko zakończyć i gdzieś się wynieść… Czy to przesadzone stare drzewo da radę się gdzieś przyjąć i zaowocować już nikogo właściwie nie obchodzi...
Permanentne wykorzenianie. A może należałoby zastanowić się, czy faktycznie, jak stanowi 235 kanon KPK, trzeba by „skoszarowanie” kleryków trwało sześć, a przynajmniej cztery lata? Czy nie lepiej gdyby trwało krócej, choćby tylko dwa lata, a przyszli kapłani najpierw, jeśli chcą, tylko by dojeżdżali na zajęcia, a potem, dwa lata przed święceniami, byli zobowiązani uczyć się i jednocześnie pomagać w swojej parafii? Nie żyjemy w czasach konnych powozów, na studia mogą dojeżdżać. Formowani zaś byliby dzięki dniom skupienia, rekolekcjom i codziennej aktywności w parafii. Przecież „wzięci z ludu” mają być „dla ludu”. Nie dla „wspólnoty diecezjalnego prezbiterium”. I o więzi w takim modelu formacji łatwiej, a i decyzja o przyjęciu sakramentu kapłaństwa podjęta byłaby dojrzalej, z lepszą znajomością tego, jak wygląda pozaseminaryjne życie…
Może też należałoby przemyśleć, czy faktycznie trzeba wikarych co parę lat przenosić? Jeśli ksiądz chce zostać gdzie jest, co szkodzi, by tam został? Proszę wybaczyć, ale wszystkie argumenty jakie słyszałem za częstym przenoszeniem wikarych, kadencyjnością proboszczów (był taki pomysł) i odchodzeniem starych proboszczów z parafii, by nie utrudniał życia nowemu więcej mają wspólnego z mentalnością zarządzania korporacją niż z Kościołem rozumianym jako braterska wspólnota czy rodzina…
Tak, jeśli chcemy, by księża nie czuli się samotni, musimy pozwolić im budować relacje i zakorzeniać się we wspólnotach. Im też, jak każdemu innemu człowiekowi, zwłaszcza z upływem czasu, potrzeba im jakiejś stabilizacji, nie ciągłego przesuwania do nowych zadań w ciągle nowych środowiskach. I o ile sami nie chcą podjąć nowych wyzwań, warto to uszanować. Dla ich dobra, ale też często dla dobra parafii, którym takie ciągłe zmiany też niekoniecznie służą.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Arcybiskup Algieru Jean-Paul Vesco to były prawnik z Paryża, który postanowił zostać dominikaninem.
Między sprzedawaniem papierosów i serwowaniem kawy z zapałem opowiadał o Jezusie.
Republikański senator z Florydy udzielił wywiadu telewizji EWTN.