Lubię ostatnio posłuchać Jana Pawła II. On rzadko beształ. Znacznie częściej budził wiarę.
Zostawić 99 owiec i szukać jednej, zagubionej. Słuszna postawa. Czy to jednak znaczy, że sprawiedliwie jest tę jedną rozumieć, tłumaczyć, wręcz chwalić za jej samodzielność (dlatego się zgubiła), a te, które się nie zgubiły ganić? Za brak samodzielności, za chodzenie za Pasterzem? Albo obarczać winą za to, że nie dość pilnowały tej jednej, która się zgubiła? Tego w tej przypowieści nie ma. Nie ma też w przypowieści o synu marnotrawnym. „Trzeba się cieszyć” z powrotu marnotrawnego, mówi ojciec starszemu synowi, ale przecież nie znaczy to, że ten starszy syn jest gorszy...
Czemu o tym piszę? Ano bo co i rusz spotykam się z czymś takim, że w ocenie części katolików ci, którzy odeszli od wiary są automatycznie dobrzy ale skrzywdzeni. Trzeba ich słuchać, rozumieć, zaakceptować słuszne powody, które pchnęły ich do tej decyzji. Ba, nawet zachwycać się ich wielkim, niezależnym duchem. Problemy tych, którzy wiernie przy Jezusie trwają nie tylko nie budzą zainteresowania, ale nadto oni sami obarczani są odpowiedzialnością za decyzje tych, którzy odeszli. Ich wina, bo nie umieli słuchać, bo brakło im ducha tolerancji; fałszywi faryzeusze, nietolerancyjni gorszyciele, co modlą się pod figurą, a mają diabła za skórą, których można ciągle besztać i gremialnie oskarżać o wszystko, co najgorsze. A skąd wiadomo, że nie słuchali? Czemu zakładać, że nietolerancyjni?
Można więc żyjąc w trzecim związku nie chcieć zrezygnować ze współżycia, ale w imię miłości trzeba im otworzyć możliwości przystępowania do sakramentów. Można drzeć obrazek z Janem Pawłem II, można nawet drzeć Biblię, też wszystko OK – trzeba rozumieć, a to wspaniali artyści. Co niedzielę i częściej jesteś na Mszy i modlisz się na różańcu? Wiernie, mimo problemów, trwasz w jednym związku albo porzucony żyjesz w czystości? Boli cię to darcie Biblii i obrazków Jana Pawła II? Z automatu obłudny faryzeusz, co to nie ma współczucia dla błądzących.
Wiem, że ludzie, chrześcijanie, katolicy, są bardzo różni. Na pewno można wśród pobożnych znaleźć takich z ciągle zaciśniętymi pięściami. (Na marginesie, czemu tych nie chce się rozumieć? Oni też pewnie mają jakieś powody). Faktem pozostaje jednak, że jest wielu takich, którzy naprawdę uczciwie starają się żyć Ewangelią. Dlaczego mają ciągle słyszeć, że są gorsi nie tylko od tych, którzy się nawrócili, ale i tych, którzy (na razie) nawrócić się nie zamierzają? Dlaczego wierne trwanie w nauce Chrystusa i Kościoła jest gorsze niż żądanie, by ów Kościół zmienił nauczanie Jezusa?
Gdy dający świadectwa na różnych spotkaniach opowiadają, jacy to byli grzeszni i jak Bóg wspaniale wszedł w ich życie i ich zmienił - OK. Ja i wielu innych mamy jednak inną historię. Też piękną, też pokazującą Boże działanie. Pierwsza komunia, bierzmowanie, ministranctwo, oaza, małżeństwo... Bez wstrząsów. Zawsze trwali, a w ich ciągłym podejmowaniu trudu nawrócenia nie było nic spektakularnego. Nie są przez to gorsi. Ale gdy eksponuje się nawróconych – OK, oni już trwają przy Jezusie. Gdy beszta się mnie i mnie podobnych za to, że rzekomo nie rozumiem tych, co odeszli i nawrócić się nie zamierzają, tych, którzy nie zamierzają dostosować swojego życia do podstawowych zasad moralnych, a na dodatek obarcza się nas winą za ten stan rzeczy... przepraszam, ale zwyczajnie mnie ta niesprawiedliwość boli.
Myślę, że czas już, by porzucić ten nieznośny styl pragnienia przypodobania się różnym błądzącym za cenę uczestnictwa w nagonce na innych katolików. Jeśli nawet ci zwykli katolicy popełniają różne grzechy, to przecież i w nich, nie tylko w tych błądzących, są też spore pokłady dobra. Warto w końcu dać spokój besztaniu, i to często za urojone grzechy, a zatroszczyć się o umocnienie w dobrym.
A dla ilustracji problemu – mądra piosenka Wojciecha Młynarskiego. Starsi wiedzą o czym mowa, młodsi mogą starszych zapytać :)
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wychowanie seksualne zgodnie z Konstytucją pozostaje w kompetencjach rodziców, a nie państwa”
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.