Lepiej być grzesznikiem, który próbuje być świętym, czy dać sobie z wiarą spokój?
Powoli chyba się z tą myślą oswajamy. Że w Kościele jest grzech, że grzeszni bywają także księża. Gdy opada fala wzburzenia, przyjść powinna też spokojniejsza konstatacja – w sumie nic nowego i nadzwyczajnego. Tak było, tak jest i pewnie tak też będzie. Nie bez powodu Kościół sam o sobie mówi, że jest święty, owszem, ale i grzeszny. Jest wspólnotą świętych i grzesznych? Tak, z zastrzeżeniem, że granica między świętością i grzechem przebiega często nie między poszczególnymi ludźmi, ale przez ludzkie serca. Wielu – a może i wszyscy – doświadczają, „że łatwo przychodzi im chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie”. Że „nie czynią dobra, którego chcą, ale raczej to zło, którego nie chcą”; że „ich wewnętrzny człowiek ma upodobanie zgodnie z prawem Bożym, ale w swoich członkach doświadczają prawa innego, toczącego walkę z prawem umysłu i podbijającego w niewolę pod prawo grzechu” (Rzymian 7, 14-24). Tylko pewnie w różnym stopniu, w różnych proporcjach to dobro i zło jest w człowieku wymieszane. Warto przy tym pamiętać, że grzech to nie tylko sprawy związane z szóstym i dziewiątym przykazaniem, ale też z ośmioma pozostałymi. Samych tylko grzechów głównych, prócz nieczystości, jest jeszcze sześć: pycha, chciwość, zazdrość, nieumiarkowanie, gniew i lenistwo.
Święty i grzesznik
Mówiąc o ludzkiej grzeszności warto jednak zwrócić uwagę na coś jeszcze, co na fali oburzenia ludzkimi grzechami zdaje się nie być zauważane: co innego „święty”, który jest wielkim grzesznikiem, co innego wielki grzesznik, który stara się być święty. Niejasne? Co innego świętoszek, który w swojej godnej faryzeuszy obłudzie łatwo usprawiedliwia się z najgorszych nawet słabości, co innego wielki grzesznik, który mając świadomość swoich słabości bije się w piersi i bardzo stara się dorosnąć do wyznawanych ideałów. To dwie zupełnie inne postawy. Dlatego ważne, by oburzając się na zło, umieć się wstrzymać z sądem osoby. Bo nie znając bliżej człowieka nie mamy pojęcia, którym z tych dwóch rodzajów grzeszników jest. Zresztą i ci, znający go bliżej czy nawet znający jego problemy z kierownictwa duchowego czy sakramentu pojednania, mogą mieć kłopot ze sprawiedliwą oceną. Ba, nawet sam grzesznik może do końca nie wiedzieć kim jest. Bo granica między świętoszkiem, który jest grzesznikiem, a grzesznikiem, który stara się zostać świętym, bywa nieostra. I na dodatek może być zmienna w czasie.
Reakcja? Ucieczka
Napisał autor Księgi Rodzaju, że gdy po grzechu Adam i Ewa „usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie, w porze kiedy był powiew wiatru, skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu” (Rdz 3,8). Bóg musiał ich zawołać. W Janowej Ewangelii zaś, w rozmowie z Nikodemem, Jezus mówi: „Sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki”. I dalej wyjaśnia: „Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków” (J 3, 19-20). To jedna z podstawowych prawd życia duchowego: człowiek, który robi coś złego, stara się przez Bogiem skryć. Bo się wstydzi. Wstyd mu przed Bogiem, tak, ale też wstyd mu przed samym sobą. Dlatego, nawet jeśli bliźni o grzechu nie wiedzą, oddala się od Światłą, ucieka. Zwłaszcza gdy nie chodzi o jeden grzech, ale taki, który się popełniło po raz piąty, ósmy, czterdziesty. Ucieka czasem tak daleko, że aż w niewiarę.
Bo człowiek ma naturalną potrzebę myślenia o sobie, że jest OK. Tymczasem widzi, że jest inaczej. Co robić? Uznać z pokorą, że jest się grzesznikiem? To trudne. Zwłaszcza gdy nie chodzi o jednorazowy upadek. Łatwiej zgasić to światło, w którym grzech widać. Łatwiej powiedzieć sobie, że przecież nic złego nie zrobiłem, tylko ten Bóg ma wobec człowieka jakieś dziwne, nieżyciowe wymagania. Przecież dzisiaj, w XXI wieku wszyscy... I tak dalej... Złe przykłady też robią tu swoje. Prawdziwe zgorszenie.
Czasem zresztą proces ten ma bardziej dramatyczny przebieg. Wiąże się z tym, co znawcy duchowości nazywają „pokusą bycia fair wobec Boga”. Nie umiem zerwać z grzechem? Widocznie taki już jestem. Nie będę więc udawać innego. Uczciwie dam sobie spokój ze spowiedzią, z ciągłym przepraszaniem Boga. Bo to u mnie nieszczere, niczego i tak nie zmienia. Będę więc uczciwy i dam sobie spokój... A to nie myślenie Boże. To raczej diabłu zależy, by człowiek, przekonany, że i tak nie da rady dorosnąć do ideału, przestał starać się być blisko Boga.
Jeśli więc widzimy dziś ludzi, zwłaszcza młodych, porzucających wiarę, to nie tylko mankamenty kościelnego nauczania, ale też ten powód powinniśmy mieć w pamięci. To grzech, trwanie w nim, brak woli by z nim zerwać, wpływają na to, że człowiek odwraca się od Boga. A decyzję, że tak jest dobrze, wspomagają zmieniające się dziś obyczaje; różne mody, które każą hołdować takiemu czy innemu stylowi życia. Trudno wyrokować oczywiście jak często tak właśnie się zdarza. Na pewno nie ma znaku równości między odejściem wiary a grzechem. Ale ten powód też istnieje. Dziwimy się czasem, że jest w tym odchodzeniu od wiary coś irracjonalnego. Że choć człowiek niby przyjmuje argumenty, to i tak ostatecznie pozostaje przy swoim. W grę może wchodzić właśnie ten czynnik: nic mnie nie przekona, bo nie chcę być przekonany; uciekam przed światłem, bo w nim zobaczyłbym swoją grzeszność. Z daleka od światła mogę zaś udawać – przed samym sobą – że tego brudu, tego nieuporządkowania nie ma. Że jestem OK.
Nie odcinać ratunkowej liny
Kim jest człowiek, który, jak słyszymy, ciężko zgrzeszył? Nie wiemy, czy jest obłudnikiem, który wygodnie chował się za parawanem świętości, czy płaczącym nad sobą grzesznikiem, który uczepiwszy się Bożego płaszcza próbuje wydostać się z bagna; grzesznikiem, który ma nadzieję, że dobro które czyni, miłość którą bliźnim świadczy, zakryje wiele jego grzechów (1 P 4,8). Słusznie oburzamy się na zło. Ale postępujemy niesłusznie, jeśli wydajemy wyrok potępienia na człowieka. Prawdę o człowieku zna tylko Bóg. I jemu trzeba osąd człowieka pozostawić. Zwłaszcza że...
Chyba nie bez powodu dość często o miłości, zakochaniu, mówi się trochę jak o ogniu. I podobnych określeń używa się w kontekście ludzkiej seksualności. Tak, jest w niej wiele z ognia. I kiedy chodzi o pożądanie, i kiedy chodzi o efekt, jaki nieokiełznana po sobie zostawia. O czym świadczą nie tylko przypadki najbardziej oburzające, ale także tych, którzy widząc co się w ich życiu porobiło, próbuję się leczyć z nałogu seksoholizmu. Płacząc nad swoją dawną grzesznością pisał jeden z wielkich ojców Kościoła, że wielkim błędem jego młodości było myślenie, że żar pożądania zgaśnie, jeśli rozniecając jego płomień, szybko się go wypali. Czyli że „trzeba się wyszumieć”, jak to się dziś czasem mówi. Sęk w tym, że zasoby tego, co ten ogień może strawić, są olbrzymie. Dolewanie oliwy do tego ognia sprawia, że zajmują się nim coraz to nowe pokłady. Mówiąc językiem psychologii, mamy do czynienia z efektem konieczności wzmacniania doznań; już nie daje satysfakcji to, co dawało ją wcześniej, potrzeba doznań mocniejszych. Tymczasem po ogniu, wiadomo, zostają zgliszcza. Im pożar większy, tym one też większe...
I tak warto patrzyć na tych, którzy nie potrafili uporządkować swojej seksualności. Niezależnie od tego, czy dolewali oliwy, czy i bez tego ogień rozszerzył się tam, gdzie absolutnie nie powinien. Jak na pogorzelców. Ten ogień nie tylko innym, ale też i im samym wyrządził ogromne szkody. Nie musimy im pomagać. Bo i tak, prócz modlitwy, nic zrobić nie możemy. Ale możemy też nie gasić nadziei, że dzięki Chrystusowi zło, także w ich życiu, nie będzie miało ostatniego słowa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).