Gdy rozmawia się z osobą, którą słyszy tylko to, co chce usłyszeć...
Pisząc ostatnio o „Polaków rozmowach”, zauważyłem, że dość często w formułowanych w nich stanowczych twierdzeniach i mocnych potępieniach ignorowane są fakty. A przy tym rozmówcy bez słuchania – niby – wiedzą, co ma do powiedzenia druga strona. Z filozoficznej perspektywy to dość ciekawa sytuacja: w świecie, który szczyci się, że wiedzę nabywa dzięki doświadczeniu pojawia się cała masa zwolenników formy jakiegoś iluminizmu: wiem, bo wiem (zostałem świecony?) i całe te ceregiele z poznawaniem faktów nie są mi do niczego potrzebne. Napisałem wtedy, że zjawisko dotyczy, o dziwo, także dialogu między religią a nauką. Obiecałem napisać kiedyś coś więcej na ten temat. Może dziś dobra okazja....
W owych twitterowych sporach o których pisałem ostatnio jeden szczególnie mnie zaciekawił. Pisał jakiś człowiek – nie wiem czy sam naukowiec czy po prostu człowiek o zacięciu do nauk przyrodniczych – że psychoanaliza to żadna metoda naukowa. Hm, jako ze nieszczególnie przepadam za psychologią nawet mi się ta złośliwość spodobała. Dalej tłumaczył jednak, że w ogóle wszystkie tak zwane nauki, o ile nie chodzi o nauki przyrodnicze, to można ... no wiadomo. Że właśnie nauki przyrodnicze są jedynymi, które na miano nauki zasługują. I co więcej: że one jedyne prowadzą do poznania prawdy. Wychodzi na to, że historia też nie. No bo w historii nie ma eksperymentów potwierdzających przekaz, prawda? ;)
Ktoś czytający to zgadzając się z przedmówcą skomentował, że już na pewno nie jest nauką teologia. Bo co to w ogóle jest? Tu już poczułem się dotknięty ;) Hm... Jak się zastanowić, teologia to jednak nauka. Bo jak w nauce, w teologii też są pewne założenia – Boże objawienie – z których wysuwa się wnioski. Taka geometria bardziej nauką nie jest. Tam też mamy aksjomaty, na których zbudowana jest cała nadbudowa. Czemu więc czepiać się teologii? Bo założenia się nie podobają? Mnie też nie podoba się aksjomat geometrii Euklidesa o równoległych. A matematyczne pojęcie nieskończoności (czy prostej) nie jest dla mnie łatwiejsze do wyobrażenia sobie niż idea Boga.
Ale skończmy z tą dygresja metodologiczną. Ważniejsze co innego. Otóż proszę zauważyć: pojawiła się tu teza, że właśnie nauki przyrodnicze są jedynymi, które mogą powiedzieć człowiekowi prawdę o otaczającym go świecie. Tej tezy właśnie od lat chętnie używa się we wszystkich dyskusjach między religią a nauką jako bicza na wierzących; jesteście ciemni, zacofani i wciskacie ludziom ciemnotę; nauka (nauki przyrodnicze) już dawno wyjaśniła, że....
No właśnie, co wyjaśniła? W zasadzie daje człowiekowi wgląd w procesy, które zachodzą w(wszech)świecie, w to, co można nazwać materią. Ale nic więcej. A to stanowczo za mało, by mogło dać pełny obraz rzeczywistości. Mówiąc obrazowo – przykład z pewnej książki – kiedy naukowcy dostają do zbadania ciasto mogą o nim bardzo wiele powiedzieć. O mące, jajkach, dodatkach. Mogą wszystko to rozpisać na czynniki pierwsze i ponazywać wzorami chemicznymi; mogą nawet opisać procesy fizyczne i chemiczne, jakie zachodziły podczas pieczenia. Nie są jednak w stanie powiedzieć kto to ciasto upiekł. I więcej: nie są w stanie powiedzieć dlaczego to zrobił. Ot, że upiekła je ciotka Matylda na urodziny swojego siostrzeńca. Tej prawdy metody naukowe (nauk ścisłych) już nie są w stanie odsłonić. Choć gdyby „nienaukowo” spytać tego, który ciasto do badania dostarczył, wszystko byłoby jasne.
To wyraźne ograniczenie nauk przyrodniczych nie jest znane od wczoraj. Odkąd pamiętam – więc co najmniej od 40 lat – ten typ argumentacji dość często pojawia się w publikacjach próbujących uzasadnić, że nauka wcale nie pogrzebała Boga. Argument przytłaczający swoja oczywistością, prawda? Jasno pokazujący, że dla nauk przyrodniczych pewne obszary poznania nie są dostępne. Mimo to przez kolejne pokolenia ateistów z zacięciem naukowym systematycznie ignorowany....
Ciągle więc – niby w imię naukowości – wyśmiewają tych, którzy wierzą w Boga i którzy wskazują, że nauka, odpowiadając na pytanie „jak” nie ma kompetencji, by odpowiedzieć na pytanie „dlaczego”. „Bez powodu” brzmi zbywająca problem odpowiedź. Oni też wierzą. Wierzą że wszechświat konicznie musi istnieć odwiecznie, a wyśmiewają tych, którzy wierzą, ze ten wszechświat jest dziełem wiecznego Boga. „Nie mnożyć bytów” – przywołują „brzytwę Ockhama” twierdząc, że dla wyjaśnienia istnienia świata Bóg jest „niepotrzebną hipotezą”. Tej samej brzytwy nie stosują już jednak, gdy okazuje się, że prawdopodobieństwo zaistnienia świata takim jaki jest, w świetle badań praw fizyki i biologii jest skrajnie nieprawdopodobne. Wtedy tworzą koncepcję „wieloświata”; że różnych światów jest nieskończenie wiele, a my jesteśmy jedynym, w którym te skrajnie nieprawdopodobne scenariusze się zrealizowały; przy nieskończonej ilości światów to nic dziwnego, że w jednym przypadkiem stało się nieprawdopodobne. Jeden dodatkowy „byt” – Boga – zastępują nieskończenie wieloma, byle nie przyznać, że we wszechświecie widać zamysł mądrości Stwórcy....
Jeśli więc, Drogi Czytelniku, przeczytasz gdzieś znowu, jak to niedouczony naiwniak jesteś, bo wierzysz w istnienie Boga, nie przejmuj się. Fakt, że świat jest dziełem Stwórcy jest znacznie lepiej uzasadniony niż to, że jest powstałym z niczego przypadkiem. Tylko wielu Twoich adwersarzy nie chce tego widzieć ani słyszeć. Przecież wiedzą, są "oświeceni", mają wiedzę wlaną, a rzeczowe argumenty do uzasadnienia tej wiedzy o faktach nie mówiąc nie są im do niczego potrzebne.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Opisuje swoje „duchowe poszukiwania” w wywiadzie dla„Der Sonntag”.
Od 2017 r. jest ona przyznawana również przedstawicielom świata kultury.
Ojciec Święty w liście z okazji 100-lecia erygowania archidiecezji katowickiej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.