Potrzeba nowych pomysłów?

xwl

Można odnieść wrażenie, że staliśmy się mistrzami konserwacji tego co było, a nie nauczyliśmy się otwierać okien na świeży powiew Ducha Świętego.

Reklama

Debata o młodych w Kościele trwa. Głowią się autorytety, gubią się tęgie głowy. Nic dziwnego. Sytuacja jest wielokrotnie złożona. Stąd trudno o diagnozę i receptę. Jedno nie ulega wątpliwości. Kryzys nie jest pokłosiem ostatnich kilku lat. Tlił się od dłuższego czasu a jego symptomy, jeśli nie lekceważono, to próbowano marginalizować. Poczucie wyjątkowości polskiego katolicyzmu, jego siły, pełne kościoły i seminaria, niewątpliwie takiej postawie sprzyjały. Choć prawdopodobnie będzie to zbyt mocne stwierdzenie, ale można odnieść wrażenie, że staliśmy się mistrzami konserwacji tego co było, a nie nauczyliśmy się otwierać okien na świeży powiew Ducha Świętego. Tymczasem nie tylko Franciszek mówił o niebezpieczeństwie paraliży udzielania starych odpowiedzi na nowe wymogi. Na potrzebę otwarcia okien i przewietrzenia Kościoła wskazywał już Jan XXIII.

Proces otwierania okien i wietrzenia, szukania nowych odpowiedzi na nowe wymogi, trwa w polskim Kościele od dziesięcioleci. Przecierającym szlaki liderem niewątpliwie był i pozostaje Sługa Boży Ksiądz Franciszek Blachnicki. Do niego nawiązał w opublikowanych wczoraj fragmentach rozmowy duszpasterz Lednicki, ojciec Wojciech Surówka OP. Zgadzając się z głównymi tezami dominikanina, krytycznie wyrażającego się o akcyjności i zaniechaniu systematycznej formacji, mam wątpliwość co do sugerowanej potrzeby nowego Blachnickiego. Moim skromnym zdaniem nie ma takowej. Jeśli czegoś potrzebujemy, to twórczej kontynuacji. Na jej potrzebę już w 2007 roku wskazywał Benedykt XVI w przemówieniu do pierwszej grupy polskich biskupów podczas wizyty ad limina w Rzymie. Wskazał wówczas na dwie mocne strony Ruchu: powiązanie z liturgią i zakorzenienie w parafii. Dodajmy do tego ewangelizację i rozłożoną na kilka lat formację podstawową, prowadzącą do odkrycia swojego miejsca w Kościele i podjęcia w nim konkretnej posługi, czyli diakonii. Tę drogę definiowały trzy słowa, okalające rozpoznawczy znak Ruchu, czyli popularną foskę: Leiturgia, Diakonia, Martyria. Czyli liturgia, służba, świadectwo.

Skoro Ruch cieszył się wsparciem dwóch kolejnych papieży, miał imprimatur na wszystkie materiały formacyjne, wreszcie jego statut został zatwierdzony ad experimentum przez Konferencję Episkopatu, dlaczego został zmarginalizowany? Dlaczego w diecezjach, będących w pewnym czasie pionierami Ruchu, dziś można mówić o jego szczątkach?

Odpowiedź, podobnie jak w przypadku młodzieży, jest trudna i złożona.

Pierwszym niewątpliwie czynnikiem była jego masowość. Zwłaszcza w latach osiemdziesiątych. Przed tym zjawiskiem Ksiądz Blachnicki przestrzegał długo przed jego pojawieniem się. Pamiętał konferencję, jaką wygłosił do oazowiczów na Kopiej Górce w sierpniu 1973 roku. „W tym roku przyjechało na oazę prawie cztery tysiące osób. Trzeba zatrzymać rozwój, bo grozi nam masówka (…) Tymczasem Kościołowi w Polsce brakuje elit”.

Prawdziwa masówka zaczęła się w latach osiemdziesiątych. Nie dlatego, że raptem większość biskupów i księży zauważyła i doceniła wartość formacji katechumenalnej. Ruch miał w stanie wojennym oficjalny parasol episkopatu. Co w tym trudnym czasie było ważne. Wystarczyło dostać odpowiednie pismo z kurii i spokojnie wymachiwać nim przed oczami nawiedzających grupę „smutnych panów” z wiadomej instytucji. Oczywiście takie podejście miało swoje fatalne konsekwencje. Każdy organizujący jakikolwiek wyjazd nazywał go oazą. Choć wielokrotnie nie miał z nią nic wspólnego. Więcej: to właśnie na takich wyjazdach pojawiały się różnego rodzaju eksperymenty liturgiczne, do dnia dzisiejszego pokutujące określeniem, któremu stanowczo sprzeciwiał się założyciel Ruchu. Chodzi o tak zwaną Mszę oazową.

Krościenko zawsze stawiało na wierność Kościołowi. Żadnych eksperymentów. Zrozumienie dla wszystkiego, co jest w księgach liturgicznych. Pisał o tym Ksiądz Blachnicki w ostatnim, odczytanym jako swoisty duchowy testament, skierowanym do Kongregacji Odpowiedzialnych, referacie. „Nie można sprawować w liturgii zbawczego posłuszeństwa Jezusa Chrystusa w duchu nieposłuszeństwa jego Ciału, którym jest Kościół”.

Wspomniana wyżej śmiercionośna masówka, rezygnacja z wielu ważnych elementów formacyjnych, nazywanie oazą tego, co nią nie było, powszechne „zaliczanie stopni” zamiast naturalnego dojrzewania do następnego etapu formacji, doprowadziło do sytuacji (patrząc z perspektywy socjologicznej) bardzo niebezpiecznej, mającej chyba do dziś skutki. Tylko część uczestników oaz kończyła formację podstawową. Jeszcze mniejsza dojrzewała do podjęcia w swojej wspólnocie parafialnej posługi. Na przeszło siedemdziesiąt tysięcy uczestników rekolekcji w ciągu roku, zaledwie kilkuset stanowili przygotowujący się do podjęcia posługi animatora. Gdy przed śmiercią mówiono Księdzu Blachnickiemu o problemach, związanych z planem Wielkiej Ewangelizacji, pytał: „macie animatorów? Co zrobicie, gdy jednego dnia zgłosi się wam do wspólnot sto tysięcy ludzi?”

Co nie znaczy, że ci, którzy dojrzeli do posługi animatora, mieli łatwi chleb. Większość z nich nie była witana w diecezjach z otwartymi ramionami. Z Kilku powodów. Pierwszym był brak wizji. Ruch Światło-Życie to przede wszystkim soborowa koncepcja parafii, będącej wspólnotą wspólnot. Z miejscem na zaangażowanie (diakonia) i podmiotowość (odpowiedzialność, dobrze rozumiana kreatywność). Wielu tak uformowanych wracało do parafii i uderzało głową o mur. Bo – jak napisałem przed laty – superwizja zderzyła się z totalnym brakiem wizji. Klerykalizm duchownych również zrobił swoje. Dlatego jedni usunęli się w cień, inni, rozgoryczeni odeszli. Dziś ponosimy wszystkie tego konsekwencje, bo podstawowym ogniwem w formacji Ruchu nie jest ksiądz, ale odpowiedzialny za małą wspólnotę animator.

Dlatego twierdzę, ojcze Wojciechu, że nie trzeba nam nowego Blachnickiego. Trzeba ponownego odczytania tego wielkiego projektu, jaki zrodził się w sercu i umyśle – jak napisał po jego śmierci Jan Paweł II – „gwałtownika dla Królestwa Bożego”. Co do reszty pełna zgoda. Projekt nie jest nastawiony na fajerwerki, łatwy sukces, zapełnienie świątyń w ciągu kilku dni młodymi. Projekt to rozłożona na lata formacja dojrzałych chrześcijan. Jeśli trzeba od czego zacząć, to od soli. Czyli animatorów. Pamiętając, że przy wdrażaniu projektu pierwsze jego owoce pojawią się nie prędzej jak za pięć lat. Mając kilku animatorów w parafii, nie pozbawiając ich podmiotowości, będzie można myśleć o reszcie.

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11

Reklama