Biskup, czyli nawrócony gangster. Rozmowa Marcina Klimkowskiego z Pawłem Cwynarem. Człowiekiem, który z wielką determinacją wspinał się po "szczeblach przestępczej kariery", a następnie zmienił swoje życie o 180 stopni.
Gdzie trafiłeś tym razem?
Do Jeleniej Góry. W tym kryminale zacząłem inny etap życia. Wszedłem konsekwentnie na drogę nawrócenia. Czytałem Biblię, codziennie chodziłem do kaplicy więziennej, dostawałem, też i czytałem dużo innych książek związanych z wiarą, po to, żeby być świadomym katolikiem. Zacząłem się też więcej modlić.
Ale książki ktoś musiał ci dostarczyć.
Mówiłem, że wtedy byłem jeszcze jak dziecko we mgle. Wiedziałem, czego chcę, ale nie wiedziałem, jak to wszystko sobie zorganizuję. Zdałem się na Boga, jemu w modlitwie powiedziałem, że potrzebuję pomocy. To była moja pierwsza głęboka modlitwa. Czekałem na pomoc, ufając, że nadejdzie. Chodziłem często do więziennej kaplicy, żarliwie się modliłem. Chyba pierwszym darem, jaki poczułem, że został mi dany, był powrót poczucia humoru. Autentycznie, zacząłem ironizować, śmiać się i podchodzić z dystansem do wielu rzeczy. Wiesz, mówiłem, że od dziecka nie lubiłem napinki. Nawet jak piłem wódkę, to nie po to, żeby było smutno i nerwowo, żeby się tylko zalać, ale po to, żeby było przyjemnie i wesoło. Chciałem się pośmiać. I teraz zacząłem stosować tę samą taktykę.
Jak to?
No normalnie. Podbijał do mnie jakiś kumpel i mówił, że jest do zarobienia parę złotych, a ja mam układy, to może bym pomógł. Odpowiadałem: jasne, ale mam różaniec w ręku i akurat idę do kaplicy się modlić, więc pogadamy o tym, jak wrócę. Ten jakby obuchem dostał, „o co chodzi?!”. Ludzie, z którymi siedziałem, byli maksymalnie skonsternowani. „Jakie trzy różańce? O co mu chodzi?”. Trzeba było czasu, by w umysłach kolegów i znajomych utrwaliło się, że wszedłem na drogę nawrócenia.
Wywołałeś konflikt?
No właśnie nie! Po pierwsze, ja wciąż byłem znany. Przez te wszystkie lata zapracowałem sobie na szacunek. Po drugie, zaczęli się przyzwyczajać, jak zobaczyli, że nikomu nie wadzę, ale moja wiara jest manifestowana otwarcie i twardo. Zwyczajnie się z tym pogodzili, bo z drugiej strony niby z czym mieliby walczyć? Ja im krzywdy nie robiłem, zajmowałem się sobą. Zacząłem udzielać się w więziennej kaplicy, pomagać księdzu, który przynosił mi książki z katolickiej wolnościowej biblioteki. Moje zachowanie przestało być tematem docinków, żartów czy protestów, bo było moim wyborem. W więzieniu tak to działało.
Dostałeś jakąś nową ksywę? Ksiądz albo Święty?
(Śmiech). Tak, „Biskup”, ale musiałem naprawdę dużo czytać, bo nagle zostałem więziennym teologiem. Współwięźniowie zaczęli mi zadawać pytania, a ja na podstawie lektur musiałem udzielać im precyzyjnych odpowiedzi. Ich pytania nie były łatwe. No ale książek na szczęście miałem mnóstwo, od księdza, także od mojej siostry, która zaczęła bardzo mi pomagać w edukacji. Mówiłem, że skończyła teologię, więc łatwo jej było dostarczyć mi to, czego potrzebowałem. Miała rozeznanie.
Czyli przynajmniej na początku nudy nie było.
Inni więźniowie autentycznie zastanawiali się, co mnie w łeb pierdzielnęło, że postanowiłem zmienić swoje życie. Z tych ich dociekań i pytań brały się naprawdę pasjonujące dyskusje.
Chcesz mnie przekonać, że nikt nie miał odwagi, by ci powiedzieć, że coś ci się stało z głową i zwariowałeś, skoro tak radykalnie się zmieniłeś?
Odwaga nie ma tu nic do rzeczy. Wiesz, dlaczego nikt mi tak nie powiedział? Bo nie powiedział. Nie ze strachu. Otóż dlatego, że każdy człowiek, który nie miał do czynienia z osobą nawróconą, a jest sceptyczny wobec wiary, wyobraża sobie, że nawrócony to jest świr. Walnięty w głowę człowiek, który mówi o Bogu i Jezusie i nic innego go nie interesuje, wygląda jak szaleniec, zachowuje się jak szaleniec. A ja nie byłem kimś takim! Nie miałem szaleństwa w oczach, nie nawracałem nikogo na siłę, nie udawałem, że całe moje dotychczasowe życie nie miało miejsca. Do dzisiaj – a w tej chwili często odwiedzam zakłady karne i rozmawiam z więźniami, to jest moja misja – nikt mi nie zarzuca kłamstwa i pozerstwa. Oni widzieli, że wciąż jestem tym samym Pawłem Cwynarem, grypsującym, chuliganem, przestępcą, bandziorkiem i recydywistą gangsterem z długim wyrokiem. Przeczytałem kiedyś słowa Benedykta XVI, który napisał, że „człowiek nawrócony w pewnym sensie dalej jest tym, kim był”. To znaczy wciąż posiada te same cechy i nawyki. No i ja tak miałem.
To właściwie co się zmieniło?
Przestałem uczestniczyć w grzechu. W miarę możliwości przestałem grzeszyć. To się zmieniło. Nad tym pracowałem. Nasze rozmowy w celi nie zmieniły się, wierz mi. Gadaliśmy o dziewczynach, filmach, książkach, rybach, dupie Maryni, o wszystkim. Graliśmy w karty, szachy, inne gry. Ja jednak przestałem robić gnój, który robiłem wcześniej, i przestałem się angażować w przestępcze gierki. Nawet przestałem przeklinać.
Musieli ci odpuścić.
Musieli, bo zgodzili się, że taki los sobie wybrałem i to jest moja sprawa, jak zamierzam dalej żyć. Za modlenie się z różańcem, pomoc księdzu, czytanie religijnych książek i odmawianie udziału w przestępstwach nie jest się wykluczanym. Przynajmniej ja nie zostałem.
Byłeś jedynym nawróconym więźniem?
Nie, było nas kilku. Powiedzmy, że ja budziłem największą sensację, bo wszyscy mnie znali. Oczywiście na początku, bo potem to się jakoś unormowało. Wiesz, ja wciąż miałem mir wśród więźniów, w celi i nie tylko. Oni wiedzieli, że jestem oczytany, że sporo wiem, ufali więc moim radom. Wtedy bardzo dużo pomagałem kolegom. Wyobraź sobie, że w mojej celi przestaliśmy nawet przeklinać, to było zupełnie niebywałe. Poprosiłem ich zwyczajnie i zgodzili się. Nie dlatego, że się mnie bali, ale dlatego, że mnie szanowali.
Może twój przykład tak działał.
Nigdy nikomu nic nie narzucałem. Przestałem działać pod przymusem, jak kiedyś. Pomagałem, gdy byłem proszony o pomoc. Odpowiadałem, gdy ktoś zadawał pytania. Ale oni widzieli pewne rzeczy. Na przykład kiedy dostawałem paczki od rodziny, widzenia miałem systematycznie trzy razy w miesiącu, przychodziły mama i siostra, to dzieliłem się. Każdy cukierek był przeliczony i sprawiedliwie po równo podzielony. Takie gesty na pewno robiły wrażenie na tych chłopakach, bo nie każdy z nich miał pomoc, a w mojej celi prawie nikt. Ale ja nie robiłem tego, żeby zrobić wrażenie, tylko czułem już taką potrzebę. Poza dzieleniem się, uczyłem ich pisać listy do dziewczyn, żon i organizować czas w więzieniu tak, żeby łatwiej było przetrwać. Zachęcałem do czytania, ćwiczenia, systematyczności i konsekwencji w podejmowaniu dobrych działań.
Mówiłeś, że w życiu ukończyłeś kilka „uniwersytetów” – sportowy, uliczny, więzienny, grypserski, gangsterski. Teraz zacząłeś nowy.
Decyzja o rozpoczęciu nowego życia i lektura Biblii sprawiły, że postanowiłem zostać lepszym katolikiem. Albo po prostu katolikiem, bo przecież wcześniej byłem nim tylko z nazwy. Zacząłem więc zgłębiać wiedzę, co to dokładnie oznacza. Studiowałem katechizm Kościoła katolickiego, ale też żywoty świętych i – jak mówiłem – książki teologiczne. Wiesz, cały czas chciałem wszystko dobrze zrozumieć i cały czas broniłem się, żeby nie stać się zabobonnym dewotem. Nie chodziło mi o zewnętrzne przejawy wiary, tylko chciałem zrozumieć wszystko w środku. Spotykałem się z księdzem, więziennym kapelanem, który poświęcał mi mnóstwo czasu. Mam z nim zresztą kontakt do dziś i jeżdżę na jego zaproszenie na spotkania w więzieniu, żeby porozmawiać z innymi odsiadującymi wyroki. Czytałem książki o zagrożeniach duchowych, sektach, innych religiach.
Trochę wybiegamy w przyszłość, ale więźniowie – dzisiaj, teraz – chcą się z tobą widywać i rozmawiać?
Tak. Nigdy nie spotkałem się z jawnym odrzuceniem. A wiesz dlaczego? Bo ja jestem prawdziwy dla nich. Jeżdżę po Polsce, spotykam się w rożnych więzieniach i za każdym razem jestem rozpoznawany. Na początku, jeszcze w pudle, było tak, że więźniowie myśleli, że ja gadam „farmazony” [kłamię], bo chcę wyjść albo zapewnić sobie jakieś lepsze traktowanie. Ale potem okazało się, że to jest jednak autentyczne. Dlatego po latach recydywiści i młodzi chcą ze mną rozmawiać – wiedzą, że odsiedziałem naprawdę sporo lat, że nie ściemniam, a bandyckie życie było moim doświadczeniem przez połowę życia. Ufają mi, bo nie jestem „farmazonem” [oszustem]. Przecież przez te wszystkie lata cały czas ktoś mi patrzył na ręce. W pudle nie jest się incognito.
Wróćmy do „katolickiego uniwersytetu więziennego”.
Poza czytaniem zacząłem też pisać. Do rożnych gazet, oczywiście na wolność, głownie parafialnych i katolickich. Ksiądz Artur mówił mi, że to moje pisanie się podoba, interesuje ludzi. Gazety podobno rozchodziły się jak świeże bułeczki, a pozytywne recenzje moich opowieści pojawiały się coraz częściej. Kontynuowałem więc to pisanie. Z drugiej strony prowadziłem normalne więzienne życie.
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Biskup. Nawrócony gangster". Autorzy: Paweł Cwynar, Marcin Klimkowski. Wyd. Bellona.
„Trzeba doceniać to, co robią i dawać im narzędzia do dalszego dążenia naprzód” .
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).