Fragment książki Michaela Schmitza Stworzeni do miłości. Skłonności homoseksualne i Kościół katolicki
Człowiek nie może żyć bez miłości. Człowiek pozo¬staje dla siebie istotą niezrozumiałą, jego życie jest pozbawione sensu, jeśli nie objawi mu się Miłość, jeśli nie spotka się z Miłością, jeśli jej nie dotknie i nie uczyni w jakiś sposób swoją, jeśli nie znajdzie w niej żywego uczestnictwa.
Papież Jan Paweł II Wielki
14 grudnia 2004 roku otrzymałem na Facebooku wiadomość od dawnej serdecznej koleżanki z college’u. Mówiąc bardziej konkretnie, była to wiadomość od kobiety, którą kiedyś zamierzałem poślubić. Pamiętam dzień, w którym zakończył się nasz związek, jakby to było wczoraj. Przebywałem wówczas jako świecki misjonarz w Ameryce Środkowej i najlepszą drogą komunikacji były listy. Przez cały mój pobyt tam wysyłaliśmy do siebie nawzajem po dwa listy dziennie. Jednak w miarę upływu czasu stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, że Bóg wzywa mnie do wstąpienia do seminarium po powrocie do Stanów.
Ta kobieta jest ogromnie utalentowana i inteligentna. Wiedziała, że coś się dzieje, i uświadomiła sobie, że musimy odbyć „prawdziwą” rozmowę – porozmawiać przez telefon. Zgodziłem się z nią i umówiliśmy się, że zadzwoni na jedyny dostępny dla mnie telefon, znajdujący się w pobliskiej wiosce.
W ten piątkowy wieczór, o godzinie dziewiętnastej, siedziałem w ciemnościach, czekając aż zadzwoni telefon. W końcu się odezwał i szybko podniosłem słuchawkę.
– Cześć Mel.
– Cześć – odpowiedziała i na chwilę zamilkła. – No to co się dzieje?
– Eee. Wydaje mi się… Wydaje mi się, że muszę wstąpić do seminarium w przyszłym roku.
Po twarzy spływały mi łzy. Cisza. Po krótkiej chwili ta nie¬zwykła kobieta powiedziała:
– No wiesz, liczyłam się z taką możliwością, jeszcze zanim zaczęliśmy się spotykać.
Ależ pełna troskliwości odpowiedź! Trudno mi było uwierzyć. Mel była tak bezinteresowna. Czułem się okropnie i żałowałem, że nie mogę z nią dłużej być. Wiedziałem też jednak, że muszę przynajmniej spróbować nauki w seminarium. Z sercem przepełnionym rozpaczą i głęboko zasmucony powiedziałem:
– Tak mi przykro, Mel. Tak bardzo mi przykro.
– Wiem – odpowiedziała natychmiast. – Ale jeżeli tego chce dla ciebie Bóg, to chce tego także dla mnie. Jeżeli Bóg wzywa cię gdzie indziej, to oznacza, że wzywa gdzie indziej również mnie.
Osłupiałem. Poruszyła mnie jej wielkoduszność i przenikliwość. Ta kobieta zawsze była jedną z najbardziej troskliwych i wrażliwych osób, jakie znałem, a koniec naszego związku aż nazbyt to potwierdził. Mel prawdopodobnie wiedziała, że mogłaby przekonać mnie, abym nie szedł do seminarium, ale powstrzymała się przed tym. Gdyby się na to zdecydowała, nie musiałaby bardzo się trudzić – myślę, że to też wiedziała. Byłem w niej po prostu tak bardzo zakochany, że mógłbym poddać się natychmiast.
Choć nie widziałam Mel przez wiele lat, w wiadomości z 14 grudnia 2004 roku zobaczyłem tę samą troskliwą i kochającą osobę. Mel pracowała na Północno-Zachodnim Wybrzeżu w organizacji pomagającej młodym mężczyznom i chłopcom, uciekinierom żyjącym na ulicach. Jej praca polegała na zapewnianiu im noclegu, wysłuchiwaniu ich i troszczeniu się o nich. Wielu z tych chłopców uciekło z domu, ponieważ doświadczyli odrzucenia bądź przemocy ze strony rodziny. Napisała mi, że częstym powodem takiego odrzucenia były odczuwane przez nich skłonności homoseksualne albo ich niepewność co do własnej tożsamości seksualnej.
W otrzymanej wiadomości padały słowa: „Jestem bardzo zła na Kościół. Nie mogę wierzyć w instytucję, która mówi tym chłopcom (doświadczającym takiego odrzucenia ze strony tych, którzy powinni ich kochać), że są źli czy zepsuci”.
Czytając całą tę wiadomość, słyszałem bicie wielkodusznego, kochającego serca Mel. To było to samo serce, które zauważało innych ludzi, czuło ich ból i które w końcu zaprowadziło ją do Portland, aby zajmowała się bezdomną młodzieżą.
Rozumiałem jej frustrację, choć nie zgadzałem się ze stwierdzeniami dotyczącymi Kościoła. Rodzicie i opiekunowie, którzy mieli troszczyć się o tych młodych ludzi, ewidentnie tego nie czynili. Zamiast czuć się w swoich rodzinach bezpiecznie, chłopcy ci doświadczyli bólu odrzucenia, a czasem też przemocy, ponieważ określali się jako geje. To nie było właściwe. To nie jest właściwe. Owym chłopcom nie udzielono schronienia – zamiast tego wyrzucono ich z domów i z rodzin tylko dlatego, że identyfikowali się jako geje.
To nie jest dobre. To nie jest miłość. I nie jest to zgodne z nauczaniem Kościoła.
Czym więc jest miłość?
Zgodnie z przytoczonymi na początku rozdziału słowami św. Jana Pawła II, człowiek nie może żyć bez miłości. Każdy człowiek – niezależnie od orientacji seksualnej, niezależnie od dotychczasowych doświadczeń w relacjach z innymi, niezależnie od tego, jak był traktowany przez członków ro¬dziny – został stworzony do miłości. Zamiarem Bożym jest, by każdy człowiek był kochany. I nie ma tu wyjątków.
Ale czym jest miłość? Oczywiście, miłość często jest uczuciem – uczuciem czułości i przywiązania, którym obdarzamy inne osoby. Ale miłość jest również czymś więcej – to nie tylko uczucie, ale także działanie. Niewątpliwie potrzebujemy dobrej roboczej definicji miłości. Na szczęście żyjący w XIII wieku dominikanin, św. Tomasz z Akwinu, taką definicję miłości nam zostawił: „Kochać znaczy chcieć dla kogoś dobra”. Święty Tomasz wiedział, że miłość często obejmuje emocje, ale zdawał sobie również sprawę, że – co ważniejsze – miłość musi być też efektywna, czynna (wyrażać się w działaniu), nie zaś jedynie afektywna (uczuciowa).
„A ponieważ miłujący uważa przyjaciela za drugiego siebie, jego zło uważa za zło własne i boleje nad tym złem, jak gdyby przydarzyło się jemu samemu”. Oto afektywne miłosierdzie lub uczuciowa miłość, w których serce człowieka zostaje po¬ruszone bólem doznawanym przez drugą osobę. Ludzka litość zakorzeniona jest w „afekcie”.
Oczywiście, jest to czymś dobrym. Owo poruszenie serca kieruje nas ku miłości. Emocje budzone przez miłość są dobre. Emocje same w sobie nie są niczym złym! Tak naprawdę właśnie te emocje, właśnie to pragnienie często skłaniają nas do przekraczania samych siebie. Jednak same emocje nie wystarczą. Kiedy św. Tomasz mówił, że w miłości uważa się kłopoty przyjaciela za własne, miał na myśli o wiele więcej niż samo współodczuwanie z przyjacielem bólu.
Więcej niż uczucie
Przed laty Steve Carell wystąpił w filmie Dan in Real Life (w Polsce nadano mu tytuł Ja cię kocham, a ty z nim). Grany przez Carella bohater, Dan Burns, jest ojcem trzech córek. Środkowa z nich, uczennica szkoły średniej, ma chłopaka. W pewnym momencie Burns – który sam przechodzi okres zauroczenia sympatią swojego brata – siada z chłopakiem córki, by porozmawiać z nim o ich relacji. Jako dorosły, przyjmuje rolę „nauczyciela”. Co jednak zaskakujące, pod koniec rozmowy okazuje się, że role się odwracają. Dan staje się tym, który potrzebuje pouczenia, zaś młody człowiek zmienia się w nauczyciela. Udzielona przez chłopaka rada brzmi następująco: „Panie Burns, miłość nie jest uczuciem… To umiejętność”.
„Miłość nie jest uczuciem… To umiejętność”. Jestem przekonany, że takie (lub podobne) sformułowanie słyszeliście już setki razy. Ale co ono znaczy?
Przede wszystkim chodzi o to, co powiedziano już wyżej: miłość nie jest jedynie afektywna (uczuciowa), lecz musi być konkretną decyzją. Jeżeli miłość jest umiejętnością, wówczas kochanie to coś, w czym człowiek może być bardzo dobry albo bardzo kiepski. Jeżeli miłość jest umiejętnością, człowiek musi się jej nauczyć. Nie mogę polegać tylko na moich instynktach czy namiętnościach, pozwalając, by to one kierowały moim działaniem; muszę się szkolić, aby kochać dobrze.
Doktor Edward Sri, profesor z Instytutu św. Augustyna w Denver (stan Colorado), gościł kiedyś na naszym kampusie w Duluth z wykładem o miłości i relacjach. Wskazał, że same emocje czy namiętność ku jakiejś rzeczy bądź osobie nigdy nie gwarantują osiągnięcia biegłości w miłości. Aby zilustrować swoją tezę, posłużył się przykładem pilotowania samolotu:
– Wyobraźcie sobie, że jesteście pasjonatami latania samolotami. Gdy widzicie samolot, serce zaczyna wam szybko bić. Kiedy przejeżdżacie obok lotniska, zawsze wyciągacie szyję, aby zobaczyć lądujące czy startujące samoloty. Wasza namiętność do samolotów jest tak wielka, że cały pokój macie obwieszony plakatami przedstawiającymi rozmaite samoloty; gdy tylko słyszycie, że ktoś mówi o lataniu, nie możecie skupić się na niczym innym. Jeśli ten opis pasuje do was, ktoś mógłby wyrazić uzasadnioną opinię, że „namiętnie kochacie” latanie. Ale – kontynuował profesor – czy ta namiętność jest wystarczającą kwalifikacją do pilotowania samolotu? Innymi słowy, czy bylibyście gotowi wsiąść do samolotu pilotowanego przez kogoś, kto namiętnie kocha latanie, ale nigdy nie był szkolony na pilota?
Oczywiste jest, że nigdy nie powierzylibyście jakiejś osobie pilotowania samolotu tylko dlatego, że uwielbia ona latać. Chętnie jednak wsiedlibyście do samolotu pilotowanego przez kogoś, kto zarówno namiętnie lubi latać, jak i jest wyszkolonym pilotem – takiej osobie powierzylibyście swoje życie. Prawdopodobnie bylibyście nawet gotowi zawierzyć komuś, kto nie jest namiętnym wielbicielem latania, ale jest świetnym pilotem. Lecz człowiek zdrowy na umyśle zawierzyłby wyłącznie komuś, kto wypracował w sobie umiejętność dobrego pilotowania samolotu.
Analogicznie, niemądre byłoby powierzenie swego serca komuś, kto z namiętnością odnosi się do miłości oraz do was samych, jeżeli ta osoba nie posiadła umiejętności kochania. Bycie czyimś namiętnym wielbicielem i obdarzanie tej osoby gwałtownymi uczuciami nie gwarantuje, że będzie się tę osobę dobrze kochać. Zostaliśmy stworzeni do miłości, ale jesteśmy też zranieni przez nadmierną miłość własną. Miłość jest czymś, do czego „się urodziliście”, nikt jednak nie rodzi się z umiejętnością czynienia tego dobrze. Musimy się uczyć tego, jak dobrze kochać. To zaś jest kwestią nie tylko zdobywania informacji na ten temat, lecz również naszej przemiany.
Michael Schmitz, Stworzeni do miłości. Skłonności homoseksualne i Kościół katolicki W drodze, Poznań 2020.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).