Bidibidi w Ugandzie to największy obóz dla uchodźców z Sudanu Południowego. Zamieszkuje go ponad 300 tys. osób. Wśród nich pracują polscy werbiści – o. Andrzej Dzida i o. Wojciech Pawłowski.
Matka z Lodonga
Werbiści nie mieszkają na terenie obozu, choć są takie plany. Ich dom, podobnie jak sióstr służebnic Ducha Świętego (werbistek) znajduje się w odległości 23 km od obozu i 50 km od najdalszej stacji na jego terenie. To misja w Lodonga, przy tamtejszej bazylice Matki Bożej Królowej Afryki. Kościół, we włoskim stylu, został wybudowany przez kombonianów, którzy przed stu latu jako pierwsi rozpoczynali misje na północy Ugandy.
– Misję mocno rozwinął tu ojciec Santorio, kombonianin. Mówił, że jak ludzie będą się modlić codziennie na różańcu, to wiara tu będzie się umacniać – mówi s. Francesca, werbistka.
W Lodonga krąży historia o objawieniach Matki Bożej, jakie miały tu mieć miejsce, jeszcze zanim powstało sanktuarium. – Żadna komisja nie podjęła tego tematu, choć wspomina się o tym w historii parafii – dodaje zakonnica.
Na terenie obozu Bidibidi jest 30 kaplic dojazdowych. Misjonarze i misjonarki jeżdżą do nich niemal codziennie. – Dużo pracy przed nami – przyznaje o. Wojtek. – Katolików jest tu ok. 40 tys. Z jednej strony, od kiedy tu jesteśmy, było tu już 3 tys. chrztów, 800 dzieci przyjęło Pierwszą Komunię, 700 osób sakrament bierzmowania. Mieliśmy też 15 ślubów. Z drugiej strony dużo ludzi odchodzi. Różne organizacje związane z Kościołami protestanckimi ściągają ich do siebie, czy to przez stypendia, czy żywność. I ludzie opuszczają Kościół katolicki. Nie mają świadomości, czym ten Kościół w ogóle jest – uważa.
Misjonarze stawiają na pracę z katechistami. Sami bowiem nie są w stanie dotrzeć do wszystkich ludzi. – Jest choćby bariera językowa. W obozie mamy 43 języki. Jest jednak szansa, że w najbliższym czasie uda się nam otworzyć parafię i będzie ona na terenie obozu.
Wyludnione
Ojciec Andrzej wspomina s. Veronikę Rackową. To słowacka misjonarka ze Zgromadzenia Sióstr Służebnic Ducha Świętego, zastrzelona w maju 2016 r. Przyjechała do Sudanu Płd., gdy powstawała pierwsza placówka zgromadzenia. Siostry przejmowały wtedy klinikę im. św. Bakhity przy katedrze Chrystusa Króla w Yei. Siostra Weronika zajmowała się trędowatymi. Potem otwarła i rozbudowała porodówkę.
– 15 maja 2016 r., w dzień Zesłania Ducha Świętego, a więc święto patronalne sióstr, po raz ostatni spotkałem s. Veronikę. Tego dnia o godz. 21 dostaliśmy wezwanie do porodu. Potrzebne było cesarskie cięcie. Siostra wzięła ambulans i pojechała sama do szpitala. Drugie wezwanie było około północy. Tym razem ciąża bliźniacza. Siostra ponownie pojechała. Około pierwszej w nocy jej samochód został ostrzelany, chociaż był oznaczony jako ambulans. Strzały padły z tyłu samochodu oraz od strony kierowcy. Operacja trwała 7 godzin. Niestety, siostra nie przeżyła. Zmarła w czwartek 20 maja.
Siostra Veronika została pochowana w Lutaya, na przedmieściach Yei. – Tam wciąż toczą się walki – mówi o. Andrzej. – Mamy nadzieję, że z czasem zostanie uznana za błogosławioną. Zginęła, bo posługiwała ludziom, motywowana swą wiarą.
Placówka werbistów w Sudanie Płd. również była obiektem ataku. Trzy domy w Laniya, w których mieszkali misjonarze, zostały spalone.
– W nocy o drugiej poczułem swąd. Wyskoczyłem. Dom się zawalał. Co ciekawe, domy współbraci, których akurat nie było, nie były podpalone. To nie był przypadkowy samozapłon. Rano Mszę odprawiałem w nadpalonej albie. Ludzie chcieli nam kupić ubrania w second-handzie. Ofiarowali nam też materace.
W tamtym czasie misja znajdowała się na terenie spornym pomiędzy siłami rządowymi a rebeliantami. Ponad 200 osób schroniło się w nowo wybudowanym Domu Nadziei.
– Przez trzy tygodnie Laniya i nasze miejsce były ostrzeliwane, a domy wokół misji palone. Gdy dotarł do nas pierwszy front wojska, ludzie byli zastraszani. Wyprowadzili naszych ludzi, Gerarda i Achima. Achima zabili. Nie wiedzieliśmy, co z nami dalej będzie. Gerard pomimo strzałów oddanych z wozów opancerzonych przeżył – pomimo kuli, która przeszła pomiędzy żebrami, i drugiej kuli, która przeszyła mu łydkę. Przeżył noc w buszu i dotarł nad ranem do naszej misji. Jak twierdził – dzięki modlitwie różańcowej.
Ludność z tych terenów wielokrotnie uciekała już do Ugandy. – Niektórzy są tu po raz trzeci lub czwarty. W Yei pozostała mniej niż połowa mieszkańców tego miasta. Pozostałe tereny diecezji są wyludnione – dodaje misjonarz.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.