Uciekali po raz trzeci, czwarty…

Krzysztof Błażyca; GN 42/2019

publikacja 18.11.2019 06:00

Bidibidi w Ugandzie to największy obóz dla uchodźców z Sudanu Południowego. Zamieszkuje go ponad 300 tys. osób. Wśród nich pracują polscy werbiści – o. Andrzej Dzida i o. Wojciech Pawłowski.

Obóz Bidibidi usytuowany jest w północno-zachodzniej  części Ugandy. Krzysztof Błażyca /FOTO GOŚĆ Obóz Bidibidi usytuowany jest w północno-zachodzniej części Ugandy.

W Sudanie Południowym życie straciło już kilkadziesiąt tysięcy osób. Blisko 3 mln znalazło się na uchodźstwie (ok. 2 mln poza granicami, pozostali to uchodźcy wewnętrzni). Obecnie kraj stoi w obliczu głodu. Niedożywienie dotyka blisko milion dzieci poniżej piątego roku życia.

Od 2016 r., kiedy rozpoczął się exodus Sudańczyków, Uganda jest jednym z krajów, które przyjmują największą liczbę uchodźców w skali świata. Aktualnie jest ich tam ok. 1,5 miliona. Dwie trzecie to dzieci i młodzież poniżej 18. roku życia. To ludzie z regionu praktycznie całej centralnej Ekwatorii. Z innych terenów Sudanu Płd. uciekali również do Etiopii, Kenii, Republiki Środkowoafrykańskiej, czy Demokratycznej Republiki Konga.

Do obozu Bidibidi jadę z ugandyjskim księdzem Davidem Okullu, z którym dzień wcześniej w wiosce Abye, na północy Ugandy, rozpoczęliśmy odwiert kolejnej studni głębinowej. Poprzednie powstały dzięki wsparciu polskich parafian, ta ostatnia – dzięki Polonii z USA, zachęconej przez polską misjonarkę s. Norbertę, która pracowała w Ugandzie, gdy krajem tym targała jeszcze 20-letnia wojna domowa. ­– Ludzie tu sami doświadczyli wysiedleń i strachu. Dlatego obecnie rozumieją i życzliwie przyjmują uchodźców z Sudanu Płd. – komentuje bieżące wydarzenia ugandyjski kapłan. Przed rokiem odwiedziliśmy mniejszy obóz Palabek (ok. 40 tys. uchodźców), w marcu br. byliśmy w Nimule po stronie sudańskiej. Napiętą sytuację widać zarówno w łagodnych twarzach tych, którzy stracili dobytek swego życia, jak i w nerwowych zachowaniach młodych mężczyzn, pobudzonych pitym od poranku lokalnym alkoholem. Choć wojnie domowej trwającej od 2013 r. formalnie kres dało kolejne porozumienie z sierpnia 2018 r.(poprzednie zakończyły się fiaskiem), to jednak w Sudanie Płd. wciąż działają oddziały rebelianckie, siejące terror pośród ludzi. Wiele o tym słyszymy. – Sudan Płd. zamieszkuje ok. 100 grup etnicznych. W rzeczywistości liczy się może 15. Porozumienie podpisały dwie największe – Dinkowie i Nueowie. Pominięto lud Bari, z południa. To dlatego dochodzi tam cały czas do zamieszek – tłumaczy o. Dzida.

Widzieli, jak maczetami…

Werbiści przybyli do Ugandy na przełomie lat 2016 i 2017. Wcześniej pracowali w Lainya w Sudanie Płd. – Ci ludzie od pół wieku mają sytuację kryzysową we krwi. Gdy zaczynała się wojna w ciągu kilku minut byli gotowi do ucieczki. To, o czym nam opowiadają, potrafi dokonać spustoszenia w psychice – przyznaje o. Wojtek. – Widzieli, jak maczetami cięli ich rodziny, jak gwałcili ich siostry. Wiele takich osób spotkałem.

Oprócz pracy duszpasterskiej misjonarze prowadzą działania terapeutyczne. Wiele tu traumy powojennej.

Obóz Bidibidi zaczął się rozwijać od lipca 2016 r. W tamtym czasie granicę codziennie przekraczało ok. 3,5 tys. osób. Obecnie nowi uchodźcy pojawiają się w zależności od wydarzeń w Sudanie Płd. Trzy miesiące temu przyjechały kolejne trzy autobusy.

Obóz podzielony jest na pięć stref. To sięgająca po horyzont przestrzeń, porośnięta buszem, który obecnie ustępuje miejsca kolejnym chatom i szałasom. – W Sudanie Płd. wciąż dochodzi do ataków. Tu, w Ugandzie, ludzie czują się bezpieczni. Mają jakoś zorganizowane życie – mówi misjonarz.

Każda rodzina otrzymuje tu kawałek ziemi, 30 na 30 metrów. Raz w miesiącu w obozie dystrybuowana jest żywność: ryż, mąka kukurydziana, olej, czasem mydło. – Był próby dawania pieniędzy, ale nie był to najlepszy pomysł. Kobiety skarżyły się, że mężczyźni wydają je na alkohol i hazard. Dostają więc żywność, a to, co chcą, sprzedają zaraz po dystrybucji na targu. Głodu tu nie ma. Bywają problemy z terminowością dostaw – dodaje o. Dzida.

Wyzwaniem jest edukacja. Większość w obozie stanowią dzieci i młodzież.

– Szkoły są przepełnione. Podstawówki liczą do 300 dzieci w klasie. Brak szkół średnich. Jest tylko jedna na każda strefę. Są też placówki poza obozem, ale te kosztują, bo to szkoły prywatne. .

Misjonarze pomagają ponad setce dzieci w nauce. Inny problem dotyczy drewna na rozpałkę.

– Nie starcza chrustu dla ludzi w obozie, a lokalna ludność chroni lasy przed wycinką przez uchodźców. Inny problem to brak dla uchodźców ziemi pod uprawę.

Matka z Lodonga

Werbiści nie mieszkają na terenie obozu, choć są takie plany. Ich dom, podobnie jak sióstr służebnic Ducha Świętego (werbistek) znajduje się w odległości 23 km od obozu i 50 km od najdalszej stacji na jego terenie. To misja w Lodonga, przy tamtejszej bazylice Matki Bożej Królowej Afryki. Kościół, we włoskim stylu, został wybudowany przez kombonianów, którzy przed stu latu jako pierwsi rozpoczynali misje na północy Ugandy.

– Misję mocno rozwinął tu ojciec Santorio, kombonianin. Mówił, że jak ludzie będą się modlić codziennie na różańcu, to wiara tu będzie się umacniać – mówi s. Francesca, werbistka.

W Lodonga krąży historia o objawieniach Matki Bożej, jakie miały tu mieć miejsce, jeszcze zanim powstało sanktuarium. – Żadna komisja nie podjęła tego tematu, choć wspomina się o tym w historii parafii – dodaje zakonnica.

Na terenie obozu Bidibidi jest 30 kaplic dojazdowych. Misjonarze i misjonarki jeżdżą do nich niemal codziennie. – Dużo pracy przed nami – przyznaje o. Wojtek. – Katolików jest tu ok. 40 tys. Z jednej strony, od kiedy tu jesteśmy, było tu już 3 tys. chrztów, 800 dzieci przyjęło Pierwszą Komunię, 700 osób sakrament bierzmowania. Mieliśmy też 15 ślubów. Z drugiej strony dużo ludzi odchodzi. Różne organizacje związane z Kościołami protestanckimi ściągają ich do siebie, czy to przez stypendia, czy żywność. I ludzie opuszczają Kościół katolicki. Nie mają świadomości, czym ten Kościół w ogóle jest – uważa.

Misjonarze stawiają na pracę z katechistami. Sami bowiem nie są w stanie dotrzeć do wszystkich ludzi. – Jest choćby bariera językowa. W obozie mamy 43 języki. Jest jednak szansa, że w najbliższym czasie uda się nam otworzyć parafię i będzie ona na terenie obozu.

Wyludnione

Ojciec Andrzej wspomina s. Veronikę Rackową. To słowacka misjonarka ze Zgromadzenia Sióstr Służebnic Ducha Świętego, zastrzelona w maju 2016 r. Przyjechała do Sudanu Płd., gdy powstawała pierwsza placówka zgromadzenia. Siostry przejmowały wtedy klinikę im. św. Bakhity przy katedrze Chrystusa Króla w Yei. Siostra Weronika zajmowała się trędowatymi. Potem otwarła i rozbudowała porodówkę.

– 15 maja 2016 r., w dzień Zesłania Ducha Świętego, a więc święto patronalne sióstr, po raz ostatni spotkałem s. Veronikę. Tego dnia o godz. 21 dostaliśmy wezwanie do porodu. Potrzebne było cesarskie cięcie. Siostra wzięła ambulans i pojechała sama do szpitala. Drugie wezwanie było około północy. Tym razem ciąża bliźniacza. Siostra ponownie pojechała. Około pierwszej w nocy jej samochód został ostrzelany, chociaż był oznaczony jako ambulans. Strzały padły z tyłu samochodu oraz od strony kierowcy. Operacja trwała 7 godzin. Niestety, siostra nie przeżyła. Zmarła w czwartek 20 maja.

Siostra Veronika została pochowana w Lutaya, na przedmieściach Yei. – Tam wciąż toczą się walki – mówi o. Andrzej. – Mamy nadzieję, że z czasem zostanie uznana za błogosławioną. Zginęła, bo posługiwała ludziom, motywowana swą wiarą.

Placówka werbistów w Sudanie Płd. również była obiektem ataku. Trzy domy w Laniya, w których mieszkali misjonarze, zostały spalone.

– W nocy o drugiej poczułem swąd. Wyskoczyłem. Dom się zawalał. Co ciekawe, domy współbraci, których akurat nie było, nie były podpalone. To nie był przypadkowy samozapłon. Rano Mszę odprawiałem w nadpalonej albie. Ludzie chcieli nam kupić ubrania w second-handzie. Ofiarowali nam też materace.

W tamtym czasie misja znajdowała się na terenie spornym pomiędzy siłami rządowymi a rebeliantami. Ponad 200 osób schroniło się w nowo wybudowanym Domu Nadziei.

– Przez trzy tygodnie Laniya i nasze miejsce były ostrzeliwane, a domy wokół misji palone. Gdy dotarł do nas pierwszy front wojska, ludzie byli zastraszani. Wyprowadzili naszych ludzi, Gerarda i Achima. Achima zabili. Nie wiedzieliśmy, co z nami dalej będzie. Gerard pomimo strzałów oddanych z wozów opancerzonych przeżył – pomimo kuli, która przeszła pomiędzy żebrami, i drugiej kuli, która przeszyła mu łydkę. Przeżył noc w buszu i dotarł nad ranem do naszej misji. Jak twierdził – dzięki modlitwie różańcowej.

Ludność z tych terenów wielokrotnie uciekała już do Ugandy. – Niektórzy są tu po raz trzeci lub czwarty. W Yei pozostała mniej niż połowa mieszkańców tego miasta. Pozostałe tereny diecezji są wyludnione – dodaje misjonarz.