Czemu chrześcijaństwo w Europie, a także w Polsce, wydaje się słabnąć? Dlaczego dawniej było lepiej?
Napisałem „wydaje się słabnąć” bo mam wątpliwości, czy i na ile faktycznie jest to prawda. Liczba uczestniczących w praktykach religijnych spada, to fakt. Zastanawiam się jednak co tak naprawdę wiemy o wierze czy praktykach religijnych ludzi żyjących wiek czy parę wieków wcześniej. To, że ktoś nominalnie jest wierzący, bo wypada, bo co by ludzie powiedzieli, nie znaczy przecież, że naprawdę wierzy, nieprawdaż? Rewolucja francuska nie pojawiła się znikąd, znikąd nie wzięły się wojujące ateizmy XIX i XX wieku. Być może z wiarą na naszym kontynencie kiedyś było lepiej, ale nie idealizujmy dawnych czasów.
Przyjmijmy jednak, że to prawda, że faktycznie chrześcijaństwo w Europie i Polsce słabnie, to dlaczego tak jest? Myślę, że odpowiedź na to pytanie jest znana i oczywista. Mówił o tym dwa tysiące lat temu Jezus w przypowieści o siewcy; że ziarno Bożego słowa może spaść nie tylko na glebę żyzną, ale także na drogę, na glebę skalistą albo i między ciernie, które zagłuszą wzrost wiary.
Przypuszczam – prawdę zna tylko Bóg – że szczególnie często mamy dziś do czynienia z tym ostatnim przypadkiem. To troski doczesne i ułuda bogactwa – jak mówił Jezus – zagłuszają kiełkujące ziarno wiary. Troska o to by więcej znaczyć, by więcej mieć, więcej móc skonsumować. Współczesny Europejczyk i współczesny Polak coraz częściej uważają, że Bóg do niczego nie jest im potrzebny; że w istniejących systemach społecznych sami mogą sobie zapewnić wygodne i dostanie życie. Po co więc ma tracić czas na Boga?
Dość mocno przeżywam fakt, że moje pokolenie, w części pięknie ukształtowane Bożą łaską dzięki mądrej współpracy z nią dawnych duszpasterzy, nie potrafiło równie skutecznie przekazać wiary młodszym pokoleniom. Uświadamiam sobie jednak, że w czasach mojej młodości znacznie mniej było tych „chwastów” utrudniających kiełkowanie i wzrost w sercach Bożego słowa. Dziś jest po prostu trudniej. Młodzi czy starzy – mamy znacznie więcej możliwości realizowania się na wielu różnych polach. Często wcale nie złych, trudno więc te „chwasty” wyrywać. Ale prawdą jest, że sprawy wiary schodzą wtedy często na dalszy plan.
To co robić? Odpowiedź też jest dość oczywista. W mojej ponad dziesięciotysięcznej parafii jest trzech duszpasterzy (no, jest czwarty zajęty „Światłem z familoków” na słynnym Kaufhauzie, ale to tylko trochę zmienia sytuację). Jest kilka katechetek. Też pewnie mających w szkołach po kilkuset uczniów. Nie trzeba wielkiej wyobraźni by uświadomić sobie, że zwyczajnie nie są w stanie tego wszystkiego unieść. Zwłaszcza że ludzie są dziś indywidualistami, nie chcą chodzić tymi samymi drogami co inni. Trzeba więc całej armii pomocników. Wszyscy przecież – na mocy przyjętych sakramentów chrztu i bierzmowania – powinniśmy włączyć się w prorocką (nauczycielską), kapłańską (bycia pośrednikiem między Bogiem a ludźmi) i pasterską (służba) misję Kościoła. Sądzę, że nawet gdyby na jednego „parafialnego katechetę” wypadałoby tylko 100 innych, mniej gorliwych parafian, to i tak każdy z nich miałby ręce pełne roboty. A i to nie gwarantowałoby, że mielibyśmy samych zaangażowach w sprawy wiary chrześcijan. Wiadomo, nawet mocno wierzący rodzice też nie zawsze potrafią przekazać wiarę swoim dzieciom, nieprawdaż?
Bo trzeba też koniecznie pamiętać, że wiara jest łaską. Nie zależy tylko od wysiłków tych, którzy wiarę chcą przekazać, ale od Boga, który łaskę daje i człowieka, który na ten dar sam tak czy inaczej odpowiada.
Odbyłem w swoim życiu cała masę krótszych i dłuższych rozmów z niewierzącymi, którzy szukali wiary. Podkreślam: którzy szukali wiary, nie byli jej wrogami. Wielu z nich wszystko – tak mi się wydawało – elegancko wytłumaczyłem; przytakiwali mi, zgadzali się ze mną. Ale to nie sprawiło, że stali się wierzącymi. Czemu? Najtrafniej ujęła to wiele lat temu jedna z moich rozmówczyń, Ania. Po dobrych paru godzinach wyjaśniania co i jak (czasu mieliśmy sporo, bo razem szliśmy jednym szlakiem w górach) na moje pytanie, czy uklęknie do modlitwy i powie Bogu, że Mu wierzy odpowiedziała: „nie wiem czy mi na tym zależy”. Myślę, że ta odpowiedź kryła się w zasadzie w postawach wszystkich, którym przedstawiałem, jak mi się wydawało, mądre argumenty za wiarą: to może jest prawda, ale nie wiem czy mi zależy na tym, żeby uwierzyć.
I tu wracamy do przypowieści o siewcy. Owszem, łatwo możemy wzrastającą roślinę wiary zniszczyć jakimś nieopatrznym słowem, niewłaściwym czynem. Jej wykiełkowanie i wzrost nie zależą jednak od nas. Możemy i powinniśmy zrobić tyle, ile damy radę. Ale resztę musimy zostawić Bogu. Choć obraz pustawych Kościołów boli.
PS.
Kto chciałby wiedizeć co myślę o wyprowadzaniu dziś religii ze szkół może zajrzeć na mojego bloga
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Archidiecezja katowicka rozpoczyna obchody 100 lat istnienia.
Po pierwsze: dla chrześcijan drogą do uzdrowienia z przemocy jest oddanie steru Jezusowi. Ale...
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.