125 lat temu, 8 stycznia 1894 r., w Zduńskiej Woli urodził się Rajmund Kolbe, franciszkanin, misjonarz, założyciel klasztorów w Niepokalanowie i Nagasaki, redaktor katolickich pism. W 1941 r. został zamordowany w KL Auschwitz, oddając dobrowolnie życie za współwięźnia.
W 1907 r. 13-letni Rajmund podjął naukę w Małym Seminarium Duchownym Ojców Franciszkanów we Lwowie. Po jego ukończeniu zdecydował się wstąpić do zakonu franciszkanów konwentualnych (1910). Wraz z habitem otrzymał imię Maksymilian.
W latach 1912-1919 studiował na Uniwersytecie "Gregorianum" w Rzymie, gdzie uzyskał doktorat z filozofii, a następnie z teologii na Wydziale Teologicznym Ojców Franciszkanów "Seraphicum". W kwietniu 1918 r. przyjął święcenia kapłańskie. Wcześniej, w październiku 1917 r. założył stowarzyszenie Rycerstwo Niepokalanej (MI).
W 1927 r. założył pod Warszawą klasztor-wydawnictwo Niepokalanów. Trzy lata później wyjechał do Japonii, skąd wrócił w 1936 r. Objął kierownictwo Niepokalanowa, który stał się największym klasztorem katolickim na świecie.
We wrześniu 1939 r. niemieccy okupanci zawiesili funkcjonowanie Niepokalanowa. Po raz pierwszy aresztowali ojca Kolbego wraz z innymi franciszkanami. Umieścili ich w obozie w Amtlitz, a potem w Ostrzeszowie. Zwolniono ich 8 grudnia 1939 r. Kolbe natychmiast zajął się w Niepokalanowie przygotowaniem 3 tys. miejsc dla Polaków i Żydów wysiedlonych z Poznańskiego. Otworzył warsztaty naprawy zegarków i rowerów, wystawił kuźnię i blacharnię, zorganizował dział sanitarny.
17 lutego 1941 r. Kolbe został aresztowany po raz drugi. Wraz z kilkoma braćmi został przewieziony do więzienia na Pawiaku. Franciszkanin przebywał na tam ponad trzy miesiące. Do Auschwitz został deportowany 28 maja w transporcie 304 osób. Wśród nich byli duchowni oraz 15 Żydów. Następnego dnia ojciec Kolbe został więźniem. Otrzymał numer 16670.
"Początkowo został skierowany do pracy przy zwożeniu żwiru na budowę parkanu przy krematorium w Auschwitz. Po kilku dniach do bloku, w którym przebywał, przyszedł kierownik obozu Karl Fritzsch i rozkazał wszystkim duchownym dołączyć do komanda w Babicach. Budowali ogrodzenie wokół pastwiska" - opowiadała historyk z Muzeum Auschwitz Teresa Wontor-Cichy.
W połowie czerwca ojciec Maksymilian napisał jedyny list do matki, Marianny. Przebywała wówczas w klasztorze sióstr Felicjanek w Krakowie. Pisał, że jest w Auschwitz i ma się dobrze. Prosił, żeby matka nie martwiła się o jego zdrowie, bo Bóg pomaga wszystkim.
Pod koniec lipca z obozu uciekł jeden z więźniów. Współcześnie nie ma pewności, kto nim był. Karl Fritzsch zarządził apel, podczas którego wybrał dziesięciu więźniów i skazał ich na śmierć głodową. Egzekucje te budziły szczególną grozę. Według historyka z Muzeum Auschwitz Franciszka Pipera więźniów zamykano w jednej z cel w podziemiach bloku 11. Nie otrzymywali ani jedzenia, ani picia. "Po kilku, najdalej kilkunastu dniach umierali w straszliwych męczarniach" - opisuje Piper.
Wśród skazanych znalazł się Franciszek Gajowniczek. Opisując w 1946 r. wybiórkę powiedział: "Nieszczęśliwy los padł na mnie. Ze słowami +Ach, jak żal mi żony i dzieci, które osierocam+ udałem się na koniec bloku. Miałem iść do celi śmierci. Te słowa słyszał ojciec Maksymilian. Wyszedł z szeregu, zbliżył się do Fritzscha i usiłował ucałować go w rękę. Wyraził chęć pójścia za mnie na śmierć" - wspominał.
Uczestnik apelu, więzień Jan Szegidewicz, który poznał Kolbego jeszcze na Pawiaku, opisywał, że Gajowniczek był piątym wybranym. "Był wtedy wyniszczony. Wystąpił z szeregu powłócząc nogami. () Powiedział parę słów, że zostawia rodzinę. () Zaraz potem z naszego szeregu wystąpił Maksymilian Kolbe. Niemcy pytali: +czego chce ta świnia?+. Kolbe rozmawiał z esesmanami po niemiecku. Wskazał na Gajowniczka, który powrócił do szeregu" - relacjonował.
Inny więzień, Mirosław Firkowski powiedział, że "na apelu Gajowniczek stał w drugim rzędzie. Jak go wybierali, to wystąpił Kolbe, który stał w przedostatnim szeregu, bo był wysoki. W momencie, gdy się to działo, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to będzie aż tak wielka ofiara. (...) Człowiek patrzył tylko, żeby z apelu do bloku puścili, bo to oznaczało, że przeżyje noc. (...) Dopiero na bloku to przeżywaliśmy. To był wielki, heroiczny czyn" - powiedział.
Ojciec Maksymilian został skazany na śmierć. Zamykając drzwi celi śmierci jeden z Niemców miał powiedzieć do więźniów, że "zwiędną jak tulipany".
Ojciec Kolbe po dwóch tygodniach męki wciąż żył. 14 sierpnia 1941 r. został uśmiercony. Esesmani polecili więźniowi, niemieckiemu kryminaliście przeniesionemu z obozu Sachsenhausen, Hansowi Bockowi, wstrzyknąć mu zabójczy fenol.
Ciała zmarłych wyjmowali z celi śmierci więźniowie. Wśród nich był Bruno Borgowiec z Chorzowa. Opisywał po wojnie, że gdy wszedł do celi, franciszkanin siedział na posadzce oparty o ścianę i miał otwarte oczy. "Jego ciało było czyste i promieniowało. Każdy () sądziłby, że to jakiś święty. Twarz oblana była blaskiem pogody. Ciała innych więźniów zastałem leżące na posadzce" - wspominał w 1946 r.
Franciszek Gajowniczek przeżył wojnę. Zmarł w 1995 r. w Brzegu na Opolszczyźnie w wieku 94 lat.
Ojciec Maksymilian stał się pierwszym polskim męczennikiem podczas II wojny, który został wyniesiony na ołtarze. Beatyfikował go papież Paweł VI w 1971 r., a kanonizował 11 lat później Jan Paweł II.
13 maja br. grupa osób skrzywdzonych w Kościele skierowała list do Rady Stałej Episkopatu Polski.