O niezwykłej macierzyńskiej miłości mówi Wanda Wajda, autorka książki „Dziecko z Kalkuty”.
Agata Puścikowska: Ma Pani świadomość, że Pani historia jest niezwykła, wręcz z kategorii „nie zdarza się”?
Wanda Wajda: Często się spotykam z takimi reakcjami: „Gdybym cię nie znała, nie uwierzyłabym”. Ja do tego tak nie podchodzę. Po prostu tak wygląda moje życie.
Wygląda tak: niewidoma kobieta jedzie do Indii, gdzie adoptuje niewidomą dziewczynkę. Są wczesne lata 90.
W dużym skrócie. Faktycznie, pojechałam pomagać siostrom franciszkankom od Krzyża w prowadzeniu ich ośrodka dla dzieci niewidomych w Bangalurze. Moją główną motywacją było polepszenie sytuacji niewidomych dzieci. Statystyki w Indiach są takie, że ok. 40 tys. dzieci rocznie traci wzrok z samego niedożywienia. Dodatkowo sprawie nie pomaga bliskie pokrewieństwo między rodzicami – dzieci są często obarczone problemami genetycznymi. A ponieważ mówimy o kraju biednym, z systemem kastowym, los niewidomych dzieci naprawdę niewielu interesuje. Siostry franciszkanki prowadzą dla nich ośrodek, w którym dzieci otrzymują wykształcenie, opiekę medyczną i perspektywy. Jednak wiele z nich nadal w siebie nie wierzy. Poznałam niewidome dzieci, które nie wierzą w nic. Znają biedę, z pokolenia na pokolenie, trudno je przekonać, że wykształcenie, praca mogą zmienić ich los. Brak wzroku kojarzą z wyrokiem: przecież nawet ich widzący krewni żebrzą na ulicach… To, że poznały mnie, wtedy zupełnie niewidomą, mogło pokazać im zupełnie inną perspektywę: walki o siebie, realizacji marzeń, aktywności.
Wanda Wajda
Dziecko z Kalkuty. Opowieść o miłości i spełnieniu
Media Rodzina
Poznań 2018
ss. 250
Pani też zmieniło perspektywę. I całe życie.
To prawda. Wyjechałam najpierw na trzy miesiące, a potem udało mi się załatwić wizę pobytową i wróciłam do Indii na dłużej. Jednak po kolejnym roku, gdy kończyła się wiza, znów miałam problem z załatwieniem pobytu. I wtedy pomogła Matka Teresa z Kalkuty – jej dwa telefony do rządu centralnego wystarczyły, by przedłużono mi wizę. Jednocześnie Matka Teresa poprosiła nas, siostry i wolontariuszy z ośrodka w Bangalurze, o pomoc. Prosiła, żeby zabrać z jej sierocińca chociaż dwoje niewidomych dzieci do naszego ośrodka. Po prostu u nas były lepsze warunki. Pojechałyśmy więc pociągiem do Kalkuty: ja i siostry. Podróż trwała dwie doby. Zobaczyłyśmy maleńkie niewidome nieszczęścia, a wśród nich była Schola. Miała osiem miesięcy, ważyła niecałe cztery kilogramy, skrzeczała, a nie płakała. Taka była. Scholastyka. Miała dłuższe imię niż ona sama. Misjonarki miłości znalazły ją na śmietniku, na kalkuckiej ulicy, dokładnie we wspomnienie św. Scholastyki. O dziwo była przy niej karteczka i data urodzenia: 11 stycznia. W momencie odnalezienia ważyła 800 gramów, a miała miesiąc. Cud, że przeżyła jako wcześniak. Potem jeszcze przeżyła w Kalkucie siedem miesięcy na materacu, pod jakąś szmatką. To pokazuje, jaką miała wolę, siłę, by przeżyć. Gdy ją zobaczyłam, była cała w bąblach, strupach, lała jej się z uszu ropa z krwią. Zabrałyśmy Scholę i jeszcze sześcioro innych niewidomych małych dzieci. Wracałyśmy 48 godzin do Bangaluru. Na miejscu lekarz powiedział, że Schola przeżyje tydzień, o ile ktoś będzie się nią opiekował non stop. Więc się zgłosiłam, żeby być z nią całe dnie i noce. Po tygodniu byłam skrajnie zmęczona, zmordowana, bo obie spałyśmy godzinę na dobę. Reszta przepłakana. Trzeba było nosić, oklepywać, Schola wciąż się przyduszała. I wtedy, po tygodniu, powiedziałam: „Ja ją zaadoptuję”. Wszyscy stwierdzili, że ze zmęczenia mi trochę odbiło. A ja powiedziałam to głośno i zdania nie zmieniłam.
Trudno tu mówić o decyzji rozumu...
Miłość to nie rozum. Gdy kobieta rodzi dziecko, to miłość przychodzi z czasem. Co łączy ją z dzieckiem? Często ból, nieprzespane noce, choroby. Tak się rodzi miłość bezwarunkowa: bierzesz drugą osobę ze wszystkimi konsekwencjami, na dobre i na złe. I ta miłość się formuje, rozwija. Nie działa na kliknięcie ani od razu. Najpierw kiełkuje, potem wzrasta. We mnie zakiełkowało uczucie do Scholi, potem zdecydowałam się na adopcję. Na szczęście wtedy nie wiedziałam, co mnie czeka… Całe przedsięwzięcie trwało pięć lat i było z gatunku „po ludzku niemożliwych”.
Wiedziała Pani, w momencie podjęcia decyzji o adopcji, że Schola jest niepełnosprawna?
Wiedziałam, że jest dzieckiem niewidomym, wkrótce też odkryłam, że nie słyszy. Dość szybko domyśliłam się również, że ma autyzm, co potem potwierdzili lekarze. Jednym słowem: wiedziałam, że jej życie będzie obarczone pewnymi trudnościami. Jednocześnie uważałam zawsze, że powinna mieć oparcie nie tylko we mnie, ale i w dalszej rodzinie, więc jeśli chcę ją zaadoptować – to moja rodzina powinna o tym wiedzieć i Scholę zaakceptować. Moja mama, bracia, moi najbliżsi powinni stać się i jej najbliższymi – dawać wsparcie, akceptację, być punktem odniesienia. Napisałam z Indii do mojej mamy, opisując Scholę, jej stan, moje plany. Zwykle listy szły nawet rok. Tutaj, cudem, po 10 dniach dostałam odpowiedź. Mama pisała o moim dzieciństwie. Gdy się urodziłam i okazało się, że nie widzę, mama była przerażona. Ale szybko zrozumiała, że brak wzroku mnie nie dyskredytuje i nie czyni gorszą. „Nie myśl o niepełnosprawności Scholi, a patrz na nią przez pryzmat człowieka, który potrzebuje miłości”. Moja rodzina Scholę pokochała.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Archidiecezja katowicka rozpoczyna obchody 100 lat istnienia.
Po pierwsze: dla chrześcijan drogą do uzdrowienia z przemocy jest oddanie steru Jezusowi. Ale...
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.