Małe cuda są po coś…

GN 49/2018

publikacja 04.01.2019 06:00

O niezwykłej macierzyńskiej miłości mówi Wanda Wajda, autorka książki „Dziecko z Kalkuty”.

Wanda Wajda i jej adoptowana córka, Scholastyka. jakub szymczuk /foto gość Wanda Wajda i jej adoptowana córka, Scholastyka.

Agata Puścikowska: Ma Pani świadomość, że Pani historia jest niezwykła, wręcz z kategorii „nie zdarza się”?

Wanda Wajda: Często się spotykam z takimi reakcjami: „Gdybym cię nie znała, nie uwierzyłabym”. Ja do tego tak nie podchodzę. Po prostu tak wygląda moje życie.

Wygląda tak: niewidoma kobieta jedzie do Indii, gdzie adoptuje niewidomą dziewczynkę. Są wczesne lata 90.

W dużym skrócie. Faktycznie, pojechałam pomagać siostrom franciszkankom od Krzyża w prowadzeniu ich ośrodka dla dzieci niewidomych w Bangalurze. Moją główną motywacją było polepszenie sytuacji niewidomych dzieci. Statystyki w Indiach są takie, że ok. 40 tys. dzieci rocznie traci wzrok z samego niedożywienia. Dodatkowo sprawie nie pomaga bliskie pokrewieństwo między rodzicami – dzieci są często obarczone problemami genetycznymi. A ponieważ mówimy o kraju biednym, z systemem kastowym, los niewidomych dzieci naprawdę niewielu interesuje. Siostry franciszkanki prowadzą dla nich ośrodek, w którym dzieci otrzymują wykształcenie, opiekę medyczną i perspektywy. Jednak wiele z nich nadal w siebie nie wierzy. Poznałam niewidome dzieci, które nie wierzą w nic. Znają biedę, z pokolenia na pokolenie, trudno je przekonać, że wykształcenie, praca mogą zmienić ich los. Brak wzroku kojarzą z wyrokiem: przecież nawet ich widzący krewni żebrzą na ulicach… To, że poznały mnie, wtedy zupełnie niewidomą, mogło pokazać im zupełnie inną perspektywę: walki o siebie, realizacji marzeń, aktywności.

Wanda Wajda
Dziecko z Kalkuty. Opowieść o miłości i spełnieniu
Media Rodzina
Poznań 2018
ss. 250   Wanda Wajda Dziecko z Kalkuty. Opowieść o miłości i spełnieniu Media Rodzina Poznań 2018 ss. 250
Pani też zmieniło perspektywę. I całe życie.

To prawda. Wyjechałam najpierw na trzy miesiące, a potem udało mi się załatwić wizę pobytową i wróciłam do Indii na dłużej. Jednak po kolejnym roku, gdy kończyła się wiza, znów miałam problem z załatwieniem pobytu. I wtedy pomogła Matka Teresa z Kalkuty – jej dwa telefony do rządu centralnego wystarczyły, by przedłużono mi wizę. Jednocześnie Matka Teresa poprosiła nas, siostry i wolontariuszy z ośrodka w Bangalurze, o pomoc. Prosiła, żeby zabrać z jej sierocińca chociaż dwoje niewidomych dzieci do naszego ośrodka. Po prostu u nas były lepsze warunki. Pojechałyśmy więc pociągiem do Kalkuty: ja i siostry. Podróż trwała dwie doby. Zobaczyłyśmy maleńkie niewidome nieszczęścia, a wśród nich była Schola. Miała osiem miesięcy, ważyła niecałe cztery kilogramy, skrzeczała, a nie płakała. Taka była. Scholastyka. Miała dłuższe imię niż ona sama. Misjonarki miłości znalazły ją na śmietniku, na kalkuckiej ulicy, dokładnie we wspomnienie św. Scholastyki. O dziwo była przy niej karteczka i data urodzenia: 11 stycznia. W momencie odnalezienia ważyła 800 gramów, a miała miesiąc. Cud, że przeżyła jako wcześniak. Potem jeszcze przeżyła w Kalkucie siedem miesięcy na materacu, pod jakąś szmatką. To pokazuje, jaką miała wolę, siłę, by przeżyć. Gdy ją zobaczyłam, była cała w bąblach, strupach, lała jej się z uszu ropa z krwią. Zabrałyśmy Scholę i jeszcze sześcioro innych niewidomych małych dzieci. Wracałyśmy 48 godzin do Bangaluru. Na miejscu lekarz powiedział, że Schola przeżyje tydzień, o ile ktoś będzie się nią opiekował non stop. Więc się zgłosiłam, żeby być z nią całe dnie i noce. Po tygodniu byłam skrajnie zmęczona, zmordowana, bo obie spałyśmy godzinę na dobę. Reszta przepłakana. Trzeba było nosić, oklepywać, Schola wciąż się przyduszała. I wtedy, po tygodniu, powiedziałam: „Ja ją zaadoptuję”. Wszyscy stwierdzili, że ze zmęczenia mi trochę odbiło. A ja powiedziałam to głośno i zdania nie zmieniłam.

Trudno tu mówić o decyzji rozumu...

Miłość to nie rozum. Gdy kobieta rodzi dziecko, to miłość przychodzi z czasem. Co łączy ją z dzieckiem? Często ból, nieprzespane noce, choroby. Tak się rodzi miłość bezwarunkowa: bierzesz drugą osobę ze wszystkimi konsekwencjami, na dobre i na złe. I ta miłość się formuje, rozwija. Nie działa na kliknięcie ani od razu. Najpierw kiełkuje, potem wzrasta. We mnie zakiełkowało uczucie do Scholi, potem zdecydowałam się na adopcję. Na szczęście wtedy nie wiedziałam, co mnie czeka… Całe przedsięwzięcie trwało pięć lat i było z gatunku „po ludzku niemożliwych”.

Wiedziała Pani, w momencie podjęcia decyzji o adopcji, że Schola jest niepełnosprawna?

Wiedziałam, że jest dzieckiem niewidomym, wkrótce też odkryłam, że nie słyszy. Dość szybko domyśliłam się również, że ma autyzm, co potem potwierdzili lekarze. Jednym słowem: wiedziałam, że jej życie będzie obarczone pewnymi trudnościami. Jednocześnie uważałam zawsze, że powinna mieć oparcie nie tylko we mnie, ale i w dalszej rodzinie, więc jeśli chcę ją zaadoptować – to moja rodzina powinna o tym wiedzieć i Scholę zaakceptować. Moja mama, bracia, moi najbliżsi powinni stać się i jej najbliższymi – dawać wsparcie, akceptację, być punktem odniesienia. Napisałam z Indii do mojej mamy, opisując Scholę, jej stan, moje plany. Zwykle listy szły nawet rok. Tutaj, cudem, po 10 dniach dostałam odpowiedź. Mama pisała o moim dzieciństwie. Gdy się urodziłam i okazało się, że nie widzę, mama była przerażona. Ale szybko zrozumiała, że brak wzroku mnie nie dyskredytuje i nie czyni gorszą. „Nie myśl o niepełnosprawności Scholi, a patrz na nią przez pryzmat człowieka, który potrzebuje miłości”. Moja rodzina Scholę pokochała.

A już chciałam zapytać: po kim Pani to ma...

Stanowczo po rodzicach! Mama otwarta i kochająca, ojciec twardy i odważny. Uczył mnie wszystkiego, zachęcał do działań, pokazywał świat i mówił, że muszę być dwa razy lepsza we wszystkim od braci. Jeździłam konno, na nartach. Ojciec uczył mnie zdobywania świata w sposób niekonwencjonalny: kazał skakać z wysoka na kopę siana. Ja bałam się przestrzeni, nie widziałam nic i skakałam. Ojciec nauczył mnie zamiłowania do matematyki, dystansu do siebie i waleczności. Może dlatego udało mi się potem przeprowadzić pięcioletni proces adopcyjny Scholi, gdy właściwie wszyscy mówili, że to niemożliwe, bo Polski z Indiami nie łączy odpowiednia konwencja. W skrócie: trzy lata walki w Indiach, potem dwa lata po przyjeździe do Polski i udało się. Scholastyka, w sensie prawnym, została moją córką.

To była od razu pełna adopcja?

Tak, zawsze chciałam pełnej adopcji. Nawet od sędzi usłyszałam pytanie, czy aby nie wolałabym stworzyć dla Scholi rodziny zastępczej. Bo wiadomo, że za tym idą pieniądze. Nie chciałam. Jestem jej zwykłą matką. A Schola moją córką: wymagającą troski, pracy, nieśpiącą po nocach, ale jednocześnie bardzo dowcipną mimo silnego autyzmu. Przykład: mówię głośno, że następny dzień będzie dla mnie trudny, bo odbędzie się promocja mojej książki. I dodaję: „Boże, czy ja przeżyję ten dzień?”. Schola, teoretycznie nieobecna, odwraca się i mówi z szelmowską miną: „Nie, nie, nie”, po czym zatacza się ze śmiechu. Schola jest do tego bardzo uparta i konsekwentna: gdy chce coś przekazać, będzie dotąd kombinować, aż jej się to uda. Dodam, że komunikacja z nią do najłatwiejszych nie należy.

Uparta po matce.

Tak. I pogodna mimo ograniczeń.

Obecnie Pani trochę widzi, jednak w momencie adopcji nie widziała Pani wcale. Czy brak wzroku pomógł w zrozumieniu Scholi? Czy raczej utrudnił opiekę nad nią?

Jedziemy na tym samym wózku. Mimo że trochę widzę, rozumiem Scholę. Nie da się opowiedzieć, jak to jest żyć bez wzroku. Ja nie muszę się wczuwać, zastanawiać, bo po prostu wiem, co czuje Schola. Owszem, obecnie widzę – mówią, że to cud. Opisałam ten cud w książce „Dziecko z Kalkuty”, jednak dla mnie cud to po prostu łaska. A każda łaska to zadanie. Jeśli fakt, że trochę widzę mimo zaniku nerwu wzrokowego i odwarstwienia siatkówki w oku, jest cudem, to po coś ten cud był. Chociażby po to, żeby właściwie pomóc Scholi. Lub po to, by widzieć, gdy miga (porozumiewa się rękoma), albo żebyśmy rzadziej wpadały w dziury, gdy idziemy warszawską ulicą. Ileś lat mogłam jeździć z nią, dzięki wzrokowi, na rowerze. Wszystko jest po coś, a Pan Bóg jest najlepszym reżyserem.

Trudno było napisać książkę o tak osobistych doświadczeniach?

Książka faktycznie jest osobista i kosztowała mnie dużo. Ale miałam świadomość, że musi być albo osobista, albo żadna. Nie lubię żyć w iluzji i udawać. Jestem, gdzie jestem, jestem, kim jestem, a książka to też rodzaj świadectwa. Wprost w niej pokazuję, że nie tylko ja dałam siebie Scholi, ale też Schola daje mi tyle, ile się w głowie nie mieści. Czasem szukamy wielkich cudów, ale przecież codziennie dzieją się małe cuda. Wystarczy je zauważyć, a potem odpowiednio spożytkować.

Doświadcza Pani momentów zwątpienia?

Oczywiście, bo jestem tylko, i aż, człowiekiem, a każdy człowiek musi się zmagać. Zmagać i wciąż wybierać. Przecież to nie jest tak, że raz na zawsze jesteś dobry, empatyczny, działający, wrażliwy. Trzeba o to walczyć codziennie, realnie myśląc o tym, kim chce się być. To nie jest nam na ziemi dane raz na zawsze. Ot, wiele razy mam ochotę ostrzej przygadać, gdy na ulicy ktoś skomentuje Scholę. Ale po co? Jeśli na placu zabaw komuś Schola przeszkadza, to niech sobie idzie gdzie indziej. Ja się z córką nie ruszę. Kiedyś usłyszałam tekst tatusia do dziecka: „Chodź stąd, bo się od niej zarazisz”. Odpowiedziałam panu, że to dobrze, że chociaż głupotą nie można się zarazić.

Ale to zabolało…

Nie. Jestem, jaka jestem, nie będę udawać, że jestem kimś innym. Moja córka podobnie. Mnie to raczej prowokuje do refleksji: dlaczego ludzie nie myślą? Przecież nie wiadomo: co będzie jutro ze mną, z moimi dziećmi? Czy aby na pewno jutro będziesz pełnosprawny? Negatywne reakcje (na szczęście rzadkie) na mnie i Scholę mają też ogromną przeciwwagę w postaci dobrych ludzi wokół nas. Dobroci jest więcej. Pokoju i radości też. Ja się staram nie narzekać, bo im człowiek bardziej narzeka, tym jest biedniejszy. Zabiera przyjemność z życia sobie i innym. A ja bardzo kocham życie. Schola podobnie.

A o co się Pani modli?

Tak naprawdę o jedno. Modlę się za biologicznych rodziców Scholi. Żeby Bóg był dla nich miłosierny.