O mądralach z telewizji i deptaniu zwietrzałej soli z o. Wojciechem Jędrzejewskim rozmawia Marcin Jakimowicz.
Żyjemy w czasach, w których ludzie przestają chodzić do kościoła. Pora, by Kościół wreszcie zaczął wychodzić do ludzi – usłyszałem ostatnio właśnie w Łodzi. Co Ojciec na to?
– Uważam, że to dobre zjawisko. Być może w kościołach jest mniej ludzi, ale za to, ci którzy są, przychodzą z większą świadomością. Myślę, że naszą rolą, jako księży, jest dziś wzmocnienie u nich tej potrzeby więzi z Chrystusem i popchnięcie ku apostolstwu.
A to nieustanne przerzucanie się statystykami? Ilu macie braci w nowicjacie. 15? My aż 17!
– Jest nas coraz mniej. Ale uważam, że to absolutnie nie jest żaden problem. To raczej wyzwanie. Nie będę płakał nawet wtedy, gdy zostanie garstka.
Reszta Izraela…
– Jezus wybrał dwunastu apostołów. Gdy Dominik rozesłał w świat garstkę swoich braci, ludzie kręcili głowami z politowaniem: – Rozwalił taki fajny początek (śmiech). To nieodpowiedzialne, wysłać takich nieopierzonych szczeniaków w świat! Co oni mogą zrobić? – mówili. Powinien ich dłużej zatrzymać, porządnie uformować. Ale Dominik wiedział, co robi. Mówił, że jak ziarno leży na kupie, to gnije. Myślę, że dziś w wielu parafiach, wspólnotach i zakonach jest mnóstwo ziarna, które gnije. Dlaczego? Bo nie jest rzucone w świat.
Nie spotkał się Ojciec na antenie z agresją?
– Nie. Ale powiem szczerze: mnie taka agresja nie wzburza. Ludzie są agresywni, bo noszą w sobie wiele zranień, fałszywych obrazów, krzywdzących słów usłyszanych od ludzi Kościoła. Sam w drugiej klasie podstawówki dostałem na religii w pysk od katechetki.
Za co???
– Mały Wojtuś pisał sobie na karteczce, a katechetka myślała, że bazgrze po ławce. Uważałbym z określeniem „demoniczne ataki na Kościół”. Bardzo często wynikają one ze zwykłej, ludzkiej złości na to, że w tym Kościele jest tak mało Ewangelii. To, co uważamy za demoniczny czy po prostu chamski atak, może być po prostu deptaniem zwietrzałej soli. Co zresztą zapowiedział sam Pan Jezus.
Na swym blogu zatytułowanym „Psim swędem” pisze Ojciec o Bogu pokornym, niewchodzącym z butami w nasze życie.
– Odkryłem Boga łagodnego. Tego, który nie łamie nadłamanej trzciny. To było dla mnie przełomowe odkrycie. Nie muszę się bać odsłaniania przed Nim swych słabości. On nie stawia poprzeczki zbyt wysoko, nie zaciera chytrze rąk: przeskoczysz, to się załapiesz, a jak nie, to wypad. On kocha mnie mimo wszystko.
Upada wizerunek dominikanina, którego poznać po tym, że w jednej ręce trzyma różaniec, a w drugiej mały, przenośny stosik…
– Ten obraz jest bardzo nieadekwatny. Dziś zarzuca się nam raczej dopieszczanie niewierzących i różnych wolnomyślicieli. Wiara jest procesem. Do drogi, którą idziemy, dołącza sam Jezus. Idzie z nami. Krok w krok. Pokornie czeka. Nie chce mieć od razu gotowego produktu…
Aż zdesperowani zapragniemy, by Pan Bóg nie pozwalał na nasz kolejny upadek, tylko wreszcie wziął nas za fraki…
– Myślę, że ten w sposób przemawia część naszej duszy, która nie rozumie Ewangelii. Mamy potrzebę, by ktoś wreszcie wziął nas za mordę i postawił do pionu. On jednak tak nie działa, choć czasem potrafi nami potrząsnąć. Wystarczy spojrzeć na historię Dawida: „zrobiłeś coś w ukryciu, Ja rozgłoszę to wszystkim pod słońcem”. Osobiście wolałbym jednak, żeby Pan Bóg zastosował wobec mnie troszkę inną strategię (śmiech).