Czasem przez długie lata coś za człowiekiem „chodzi”. Kasię Przyślewicz ścigał Czarny Ląd. Ścigał i w końcu dogonił. Kiedy mówiła znajomym, że wyjeżdża na rok, kiwali głowami. „Pewnie do Anglii”. Też na „A”, też do pracy, ale gdzie indziej – tłumaczyła. Jechała do Afryki, z krzyżem misyjnym w walizce.
Jej zdjęcia z wyprawy układają się w niezwykłą opowieść. Tu Kasia opiekuje się chorymi w hospicjach i uczy Etiopczyków rehabilitacji, tam znów robi z nimi pisanki wielkanocne, prowadzi „osiołkoterapię” (nie było konia, więc hipoterapia odpadła). W międzyczasie „wpada na chwilę” do Indii, gdzie modli się w cysterskim klasztorze, maluje kwiatki na murach razem z ludźmi z ulicy i pokazuje im, jak robić aniołki z masy solnej. Gdy oglądamy we Wrocławiu zdjęcia, akurat szykuje się na wyprawę do RPA, gdzie będzie organizować integracyjne przedszkole. A tu, na miejscu, właśnie skończyła pracę w ogródku mamy i za chwilę pędzi do wspólnoty „Arka”, gdzie zajmuje się rehabilitacją dwóch dziewczyn. Mówi, że misjonarzem jest się nie tylko w Afryce.
Szukanie drogi
Wyjazd do Afryki „chodził jej po głowie” jeszcze w liceum. – Nigdy jednak nie chciałam jechać tam jako turystka, żeby jeździć na wielbłądzie i robić zdjęcia słoniom – wspomina. – Myślałam raczej o tym, żeby pobyć z tamtejszymi ludźmi, może pograć z nimi na bębnie, potańczyć. I oczywiście w jakiś sposób im pomóc. Od wielu lat zajmowałam się pomocą osobom niepełnosprawnym. Moja mama, babcia, moi bracia – wszyscy mieliśmy „we krwi” chęć pomagania innym ludziom.
W czasach licealnych afrykańskich planów nie udało się zrealizować. Potem przyszły studia, praca, setki innych spraw. – Pracowałam już 10 lat jako rehabilitantka. Spotkania z pacjentami dawały mi wiele satysfakcji, a jednak „to coś” we mnie siedziało – wspomina. – Jestem „ze szkoły Orzecha” i twardo stąpam po ziemi. Wiem, że codzienna praca to najwspanialsza modlitwa. Co mnie nagle napadło? Człowiek w pewnym momencie uświadamia sobie, że to, co ma, swoje dary, talenty, musi ofiarować innym. Nie brak mi odwagi i pewności siebie, pewnie też trochę dzięki „Orzechowi”. Chcę je wykorzystać. Dawanie siebie – to jest to, co w życiu trzeba robić. Dla Boga, dla innych, ale też po to, żeby po prostu rozwijać się jako człowiek.
Kasia zaczęła bardzo intensywnie szukać swojej dalszej drogi. – To było wkrótce po śmierci Jana Pawła II. Modliłam się do niego, także do Matki Teresy. Prosiłam gorąco Boga – prowadź mnie tam, gdzie mam być. Kiedyś, będąc w górach, spotkałam misjonarza, który odradzał mi próby wyjechania na misje jako osoba świecka. Ale ja nie odkrywałam w sobie powołania zakonnego. Jakiś czas potem, podczas pielgrzymki na Jasną Górę, o swoich szalonych marzeniach opowiedziałam pewnemu salezjaninowi. Od niego usłyszałam o Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym (SWM). Spisał moje namiary, a we wrześniu odebrałam stamtąd telefon. I tak się zaczęło.
Wzajemna nauka
Świeccy wolontariusze wyjeżdżają zwykle na misje w ramach projektów – rocznych, półrocznych lub 3-miesięcznych, wysyłani przez konkretne organizacje, które podpisują z nimi kontrakt. Zanim się wyruszy w świat, trzeba oczywiście przejść etap przygotowań, rozeznania predyspozycji, umiejętności. Kandydat uczestniczy w rozmaitych kursach, przechodzi przez badania lekarskie, szczepienia. SWM przygotowuje wolontariuszy – a zarazem świeckich misjonarzy – także od strony duchowej, wprowadzając ich w zasady pedagogiki ks. J. Bosko. Wysyła najczęściej po 2 osoby w jedno miejsce. Przygotowania trwają zwykle około roku, Kasia wyjechała po 6 miesiącach.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.