Z Afryką w sercu

Agata Combik

publikacja 24.06.2009 07:48

Czasem przez długie lata coś za człowiekiem „chodzi”. Kasię Przyślewicz ścigał Czarny Ląd. Ścigał i w końcu dogonił. Kiedy mówiła znajomym, że wyjeżdża na rok, kiwali głowami. „Pewnie do Anglii”. Też na „A”, też do pracy, ale gdzie indziej – tłumaczyła. Jechała do Afryki, z krzyżem misyjnym w walizce.

Z Afryką w sercu Foto: Archiwum Kasi Przyślewicz.

Jej zdjęcia z wyprawy układają się w niezwykłą opowieść. Tu Kasia opiekuje się chorymi w hospicjach i uczy Etiopczyków rehabilitacji, tam znów robi z nimi pisanki wielkanocne, prowadzi „osiołkoterapię” (nie było konia, więc hipoterapia odpadła). W międzyczasie „wpada na chwilę” do Indii, gdzie modli się w cysterskim klasztorze, maluje kwiatki na murach razem z ludźmi z ulicy i pokazuje im, jak robić aniołki z masy solnej. Gdy oglądamy we Wrocławiu zdjęcia, akurat szykuje się na wyprawę do RPA, gdzie będzie organizować integracyjne przedszkole. A tu, na miejscu, właśnie skończyła pracę w ogródku mamy i za chwilę pędzi do wspólnoty „Arka”, gdzie zajmuje się rehabilitacją dwóch dziewczyn. Mówi, że misjonarzem jest się nie tylko w Afryce.

Szukanie drogi
Wyjazd do Afryki „chodził jej po głowie” jeszcze w liceum. – Nigdy jednak nie chciałam jechać tam jako turystka, żeby jeździć na wielbłądzie i robić zdjęcia słoniom – wspomina. – Myślałam raczej o tym, żeby pobyć z tamtejszymi ludźmi, może pograć z nimi na bębnie, potańczyć. I oczywiście w jakiś sposób im pomóc. Od wielu lat zajmowałam się pomocą osobom niepełnosprawnym. Moja mama, babcia, moi bracia – wszyscy mieliśmy „we krwi” chęć pomagania innym ludziom.

W czasach licealnych afrykańskich planów nie udało się zrealizować. Potem przyszły studia, praca, setki innych spraw. – Pracowałam już 10 lat jako rehabilitantka. Spotkania z pacjentami dawały mi wiele satysfakcji, a jednak „to coś” we mnie siedziało – wspomina. – Jestem „ze szkoły Orzecha” i twardo stąpam po ziemi. Wiem, że codzienna praca to najwspanialsza modlitwa. Co mnie nagle napadło? Człowiek w pewnym momencie uświadamia sobie, że to, co ma, swoje dary, talenty, musi ofiarować innym. Nie brak mi odwagi i pewności siebie, pewnie też trochę dzięki „Orzechowi”. Chcę je wykorzystać. Dawanie siebie – to jest to, co w życiu trzeba robić. Dla Boga, dla innych, ale też po to, żeby po prostu rozwijać się jako człowiek.

Kasia zaczęła bardzo intensywnie szukać swojej dalszej drogi. – To było wkrótce po śmierci Jana Pawła II. Modliłam się do niego, także do Matki Teresy. Prosiłam gorąco Boga – prowadź mnie tam, gdzie mam być. Kiedyś, będąc w górach, spotkałam misjonarza, który odradzał mi próby wyjechania na misje jako osoba świecka. Ale ja nie odkrywałam w sobie powołania zakonnego. Jakiś czas potem, podczas pielgrzymki na Jasną Górę, o swoich szalonych marzeniach opowiedziałam pewnemu salezjaninowi. Od niego usłyszałam o Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym (SWM). Spisał moje namiary, a we wrześniu odebrałam stamtąd telefon. I tak się zaczęło.

Wzajemna nauka
Świeccy wolontariusze wyjeżdżają zwykle na misje w ramach projektów – rocznych, półrocznych lub 3-miesięcznych, wysyłani przez konkretne organizacje, które podpisują z nimi kontrakt. Zanim się wyruszy w świat, trzeba oczywiście przejść etap przygotowań, rozeznania predyspozycji, umiejętności. Kandydat uczestniczy w rozmaitych kursach, przechodzi przez badania lekarskie, szczepienia. SWM przygotowuje wolontariuszy – a zarazem świeckich misjonarzy – także od strony duchowej, wprowadzając ich w zasady pedagogiki ks. J. Bosko. Wysyła najczęściej po 2 osoby w jedno miejsce. Przygotowania trwają zwykle około roku, Kasia wyjechała po 6 miesiącach.

W Etiopii pracowała w ośrodkach zgromadzenia Sióstr Misjonarek Miłości, założonego przez Matkę Teresę z Kalkuty. – To były wielkie placówki, niektóre mieściły nawet 1000–1500 osób, w okresie zimowym do 2 tys. – wspomina Kasia. – Siostry zakładały je jako hospicja, ale postęp medycyny i troskliwa opieka nad chorymi sprawiały, że wielu z nich wracało do zdrowia. Panował tam rzeczywiście duch miłości i ekumenizmu. Siostry przygarniają każdego, niezależnie od wyznania, religii. Również wolontariusze reprezentują różne kultury.

Kasia wspomina swoich podopiecznych z czułością. To byli ludzie niedożywieni, często z gruźlicą kości, z rozmaitymi urazami; kobiety z różnych powodów wyrzucone przez bliskich z domu, osierocone maluchy. – Oprócz pełnienia posługi medycznej, uczyliśmy tych ludzi podstawowych rzeczy, takich, jak choćby przegotowania wody z rzeki przed posiłkiem, troski o higienę. Zachęcaliśmy do poznawania języka angielskiego, do większej aktywności w rozwiązywaniu swoich problemów. A także większego szacunku dla kobiet, które mają tam bardzo niski status.

Wielką radość przynosiły wszystkim historie takie, jak ta z małą Nygysti, samotną dziewczynką, znalezioną gdzieś przez siostry. – Gdy trafiła do nas, przypominała skulone zwierzątko. Nie mówiła, nie chodziła, choć prawdopodobnie miała ok. 8–9 lat. Otoczona opieką, zaczęła samodzielnie poruszać się, bawić, śmiać. Rozkwitła na naszych oczach.

Wolontariusz, jak podkreśla Kasia, nie może na siłę nikogo zmieniać, dostosowywać do europejskiej kultury. Prawda jest taka, że także przybysze z Europy mają się czego uczyć od Etiopczyków. – To jest kraj o niezwykle bogatej kulturze; etiopski Kościół należy do najstarszych na świecie – mówi. – Wielką siłą tych ludzi jest ich wierność tradycji. Kiedy na przykład przeżywają czas postu, idą do kościoła jeszcze przed pójściem do pracy, na 4 rano, i spędzają na modlitwie 2–3 godziny. Są bardzo ubodzy, ale niesamowicie pogodni.

Po prostu bądź sobą
Po półrocznym pobycie w Etiopii Kasia musiała z powodów wizowych opuścić kraj. Wtedy właśnie trafiła do Indii. Odbyła rekolekcje w niezwykłym klasztorze cysterskim, wzniesionym na skale, a następnie 6 tygodni pracowała w ośrodku dla mężczyzn z ulicy. Byli to ludzie wyniszczeni przez alkohol, narkotyki, czasem cierpiący na zaburzenia psychiczne, niektórzy z utratą pamięci. Najważniejszą terapią było zorganizowanie dla nich jakiegokolwiek zajęcia. I tak Kasia prowadziła dla nich gimnastykę, wymyślała rozmaite prace ręczne – łącznie z robieniem bożonarodzeniowych gwiazdek. Z Indii wróciła znów do Etiopii. Teraz wyrusza do RPA. – Jadę jako koordynator projektu polegającego na budowie przedszkola integracyjnego w ośrodku sióstr służebniczek starowiejskich w Port Shepstone w RPA. Oprócz tego mam zdiagnozować niepełnosprawne dzieci, uczące się w prowadzonej przez siostry szkole, zorganizować dla nich odpowiednią terapię, przeszkolić personel.

Wolontariusze to przedstawiciele różnych zawodów. Lekarze, nauczyciele, elektrycy, mechanicy (np. do prowadzenia kursów z tych dziedzin), architekci (przy projektach budowniczych). – Tak naprawdę potrzebni są wszyscy. Żeby coś innym podarować, musisz po prostu być sobą – przekonuje Kasia. – Na misjach trzeba często wykazać się wielką pomysłowością, umieć zrobić „coś z niczego”, wymyślić na poczekaniu jakąś zabawę grupową, grę. Utarło się, że na misje wyjeżdżają ludzie młodzi, ale wcale tak nie musi być. Spotkałam w Etiopii dwie wspaniałe kobiety wolontariuszki, z których jedna miała 64 lata, druga ponad 70. Zamieszkały razem z chłopcami z ulicy i świetnie się w tym odnalazły. Pamiętam też wolontariuszy bardzo młodych, jak pewien 17-latek z Libii.

Czy na misje trzeba wyjeżdżać na koniec świata? Kasia nie ma wątpliwości, że misjonarzem można być wszędzie. – Europejczycy zmagają się powszechnie z depresją – mówi – a najlepszy sposób, by sobie z nią radzić, jest właśnie taki: dawanie siebie innym. W jakikolwiek sposób.

Salezjański Wolontariat Misyjny „Młodzi Światu”
Powstał z inspiracji salezjańskich misjonarzy. Funkcjonuje od 1999 r. jako organizacja zrzeszająca wolontariuszy z całej Polski. Działa głównie na terenie placówek misyjnych w Afryce, Ameryce Południowej, Europie Wschodniej i Azji; przygotowuje projekty związane z opieką medyczną, edukacją, budową infrastruktury, kształceniem rzemieślników, itd. Stwarza możliwość wyjazdu na misje, ale także wspierania ich na różne sposoby bez wyjeżdżania z kraju. Ważnym dziełem jest tzw. Adopcja Miłości, polegająca na wspieraniu finansowym konkretnej grupy dzieci. Więcej informacji – także o aktualnych akcjach (koncerty, ogólnopolskie spotkania, itp.) na www.swm.pl; tel. 012 269 23 33.

Wrocławski oddział SWM mieści się przy pl. Grunwaldzkim 3 (tel. +48 71 733 64 16, w godz.9.00-16.00); email: wroclaw@swm.pl). Zainteresowani zaproszeni są na spotkania w środy o godz. 19.30. Projekty SWM można wspomóc przekazując środki na konto: Bank PKO SA 35 1240 1994 1111 0010 1954 6422.