Wchodzimy na lewy skraj wielkiego placu. Na jego przeciwległym skraju piękny meczet. Po lewej samochody. Zaraz, zaraz… I Bazylika Bożego Narodzenia! Ten szary, ponury mur to jej ściana! Przecież w dali widać owo małe, charakterystyczne wejście do Bazyliki! Lekkie ukłucie. Jak to może być, że jeden z najważniejszych kościołów chrześcijaństwa wygląda jak… bunkier? No, w najlepszym wypadku stara twierdza. Czy nas, chrześcijan, nie stać na coś lepszego? Choćby na to, by te stare kamienie odczyścić?
Przewodnik pogania zapowiadając, że niebawem tu wrócimy. Jesteśmy już spóźnieni. Więc szybko do Groty Mlecznej. Tam, gdzie Matka Boża uciekając z Józefem do Egiptu zatrzymała się na chwilę, by nakarmić małego Jezusa. I gdzie kropla jej mleka spadła na ziemię… A stamtąd do celi, gdzie święty Hieronim spędził długie lata tłumacząc na łacinę tekst Pisma Świętego. Tam nasi księża sprawują Eucharystię. Mnie, jak co dzień, przypada w udziale zaszczyt śpiewania psalmu. Niektórzy chyba gardzą tą posługą uważając ją za coś gorszego od czytania Słowa Bożego czy rozdawanie Komunii. Ja na to tak nie patrzę. Pochodzący z Betlejem król Dawid tańczył na cześć Boga przed Arką Przymierza. Ja tańczył nie będę, bo liturgia tego nie przewiduje, ale mogę na Bożą chwałę pośpiewać…
Nie od razu trafiło do mnie, że już wszedłem do jednego z najważniejszych kościołów chrześcijaństwa. Pajęczyna drutów, na których wiszą przed ołtarzem lampki mające zdobić świątynię sprawiła, że w pierwszym momencie pomyślałem o jakiejś remontowanej hali. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to wnętrze kościoła. Stojąc z boku nie zauważyłem ikonostasu. Jakaś grupa ludzi o wschodnich rysach właśnie słucha tłumaczącego im coś przewodnika. Wąskimi schodami schodzimy do miejsca narodzenia Pana Jezusa.
Zwykły ołtarz we wschodnim stylu, a pod nim, na marmurowej posadzce srebrna gwiazda. Tu Słowo stało się ciałem. Tu zamieszkało wśród nas. Na pewno wszystko wyglądało wtedy inaczej. Ale miejsce – jeśli wierzyć starożytnej tradycji – jest to samo. Stąpam po chłodnej posadzce i niepewnie się rozglądam. Tu się narodził, a tu stał żłóbek – mówią franciszkanie wskazując na „swoją część”… hmmm… kaplicy? Może to i zasługuje na miano kaplicy. Dla mnie kojarzy się raczej z innym słowem, kończącym się tymi samymi trzema literami. Gdy nasza grupa powoli opuszcza miejsce narodzenia Jezusa, cofam się nieco w głąb, by znaleźć odpowiedni moment na zrobienie zdjęcia. Staram się modlić. Dziękować, że tu jestem. Trochę zakłopotany, że tak skromnie wygląda miejsce narodzin Zbawiciela świata. A jednocześnie wdzięczny, że tak jest. Na pewno Bóg jest też w ociekających dziełami sztuki i złotem kościołach. Ale w tym miejscu chyba bardziej czuję, że nie gardzi naszymi zwykłymi sprawami. Moim mało bogatym sercem pewnie też. Staję więc w kolejce, by ucałować święte miejsce. Może niektórzy powiedzą, że to zabobon i gusła, bo przecież Bóg jest wszędzie i nie można udowodnić, że w tym właśnie miejscu przyszedł na świat. Nie szkodzi. Całując chłodną, ozdobioną gwiazdą posadzkę oddaję cześć Bogu, który dla mnie stał się człowiekiem. Bez intelektualizowania. Ot, zwyczajnie. Po prostu…
Znów jesteśmy w bazylice. Wspólnie użytkowanej przez kilka chrześcijańskich wyznań. Pierwsze złe wrażenie powoli ustępuje. Okazały ikonostas, przed nim schludnie, czysto. A że kawałek dalej ściany odrapane tak, że przypomina to bardziej dawno nieremontowaną klatkę schodową domu w jakiejś podejrzanej dzielnicy niż jedno z najświętszych miejsc chrześcijaństwa? Cóż. Może to efekt nie tak dawnej w sumie okupacji świętego miejsca przez Palestyńczyków, którzy schronili się tu przed izraelskim wojskiem. Chrześcijanie tu muszą być biedni. Zanim stać ich będzie na solidny remont i zanim się w tej sprawie ze sobą dogadają… Ot, taki ekumenizm w praktyce…
Przez zwieńczone potężną zasuwą drzwiczki przeciskam się na zewnątrz. Choć nie jestem olbrzymem, muszę mocno się schylić. To główne wejście do bazyliki. Częściowo zamurowane. Po to, by muzułmanie, niegdyś często profanujący święte miejsce, nie mogli wjeżdżać tam konno. Przy okazji nam, chrześcijanom, też każe się nisko pochylić. Tym małym i tym wielkim, którzy nigdy przed nikim nie zginają karku. Gdy już wejdą, czeka ich skromne, proste, surowe i zaniedbane wnętrze. Specyficzna lekcja dla tych, którzy wielkość widzą w obnoszeniu się luksusem i przepychem. Bóg narodził się w stajni, a stojąca dziś na tym miejscu świątynia daleka jest od elegancji wnętrza pierwszego lepszego banku czy urzędu. Temu, którego nie mogą objąć niebiosa, widać zupełnie wystarcza.
Jesteśmy na zewnątrz. Teraz mogę się Bazylice Bożego Narodzenia lepiej przyjrzeć. Rzeczywiście, żywcem przypomina jakiś fort. Goła ściana z wysoko usytuowanymi małymi i zakratowanymi okienkami. Może tak było łatwiej w czasach, gdy trzeba się było bronić przed różnymi rzezimieszkami. Tyle widać. Reszta zastawiona tyloma budynkami, że prawdziwy kształt bazyliki, jak wielu słynnych kościołów Ziemi Świętej, łatwiej chyba poznać zaglądając do przewodnika. Stoję na placu przed jednym z najświętszych miejsc chrześcijaństwa. Patrzę na noszące ślady wielu przeróbek i dziejowych zawieruch mury. Widzę też schludny meczet po drugiej stronie eleganckiego placu. Nie dziwię się, że wielu muzułmanów myśli, iż teraz nadeszła ich era. Ale jednocześnie przypominam sobie słowa mojego Mistrza. „To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat”.
Gdy Jezus rodził się w Betlejem, nie było ozdobionej bombkami i lametą choinki, dwunastu potraw na stole i śpiewanych przy wtórze organów kolęd. Była zwyczajna noc. Taka jakich wiele. W zwyczajnym miasteczku, pewnie przy zupełnie zwyczajnych odgłosach. W jakiejś zagrodzie między zwierzętami, bo dla podróżnych zabrakło miejsca w gospodzie. Ludzie żyli swoimi codziennymi problemami.
Pewnie tak jak dziś była troska o to, co włożyć do garnka i polityka, bo ugniatała rzymska okupacja. A z pobliskiej Jerozolimy mogli nadejść siepacze popadającego w obłęd Heroda. Gdy znów usłyszę w telewizji o tym, jak piękna i rodzinna jest Gwiazdka, jak ważna jest rodzinna atmosfera, bogate prezenty i troska o nieprzejedzenie się albo usłyszę świąteczną piosenkę o dzwoniących dzwoneczkach sań, powrócę myślami do Betlejem. Tam, gdzie Nieskończony i Nieogarniony Pan Wszechświata przyszedł na świat w prostocie codzienności. Takiej, w której były wszystkie zwyczajne problemy. I podziękuję Mu, że na własnej skórze doświadczył, co to pył drogi, pot i rozgwieżdżone niebo nad głową.