To było życie człowieka cierpiącego, który sam dla siebie był tajemnicą. O świętym mówią o. Marciano Morra i o. Luciano Lotti.
Był nie do ogarnięcia – z jednej strony mistyk, posiadający stygmaty, dar bilokacji, zdolność czynienia cudów, ciągle atakowany przez szatana. Z drugiej – człowiek odznaczający się pokorą, tryskający inteligencją realista, z łatwością potrafiący rozśmieszyć towarzystwo, ale też łatwo wpadający w gniew – opisuje o. Pio o. Marciano Morra. Zaznacza, że nie będzie charakteryzować go przez zdolności nadprzyrodzone, ale dla pokrzepienia zwykłych śmiertelników chce pokazać, że był też grzesznikiem, który codziennie się nawracał. – Ojciec Pio nie urodził się świętym, ale się nim stał – podkreśla. – Był z krwi i kości, miał swoje wady. Kiedy rodzi się świętość? Kiedy decydujemy, że nieustannie będziemy pozbywać się swoich wad, pokutować za nie i prostować ścieżki naszego życia.
– To człowiek, który stale szukał Boga sercem, nie myślą, aż doszedł do czystego zespolenia z Nim – jeszcze jedną prawdę dotyczącą o. Pio odkrywa o. Luciano Lotti, zajmujący się badaniem jego epistolarium, a konkretnie tego, jakimi słowami opisuje w nim swoje życie duchowe.
Dziadek
Dziś 88-letni o. Marciano Morra przez ostatnie lata życia o. Pio był jego współbratem w klasztorze w San Giovanni Rotondo. Poznał go w nowicjacie, kiedy miał 15 lat, a potem przez 25 lat był odpowiedzialny za Grupy Modlitwy o. Pio. Ojciec Luciano Lotti, też kapucyn, w dzieciństwie był ministrantem i służył do Mszy odprawianych przez świętego. Kilka dni przed jego śmiercią zwierzył mu się, że chce zostać kapucynem. Wstąpił do zakonu rok po odejściu o. Pio, jako 14-latek. Obecnie jest sekretarzem Grup Modlitwy o. Pio. Obaj całe lata poświęcili badaniu tajemnicy świętego.
Pytam, czy czują, że ich życie toczy się w cieniu tej wielkiej postaci. Odpowiadają, że żyją w blasku o. Pio: – Przyzwyczailiśmy się do rytmu świętości, w której toczyła się jego codzienność – mówi o. Morra. Podczas pierwszego spotkania wydał mu się dobrodusznym, życzliwym dziadkiem, troszczącym się o młodych zakonników. Dbał, żeby najadali się do syta. „Dawaj im dobrze jeść” – napominał ojca ekonoma. Sam jadł niewiele, wypijał kubek kakao czy piwa, dlatego wkoło mówiono, że przy życiu trzyma go przyjmowanie Najświętszego Sakramentu. Ojciec Lo- tti wspomina, jak na powitanie cmokał w policzek odwiedzających go ministrantów. Mieszkał w celi nr 5 i stukający do jego drzwi widzieli umieszczony nad wejściem napis: „Krzyż jest zawsze gotowy i czeka na ciebie wszędzie”. Bywało, że drzemał w oranżerii, ale kiedy przybiegali, budził się natychmiast i wypytywał ich, jak było w szkole. Prosił, żeby recytowali mu wiersze, które właśnie omawiali na lekcjach włoskiego. Obaj zakonnicy czują się nadal jego wychowankami. Pamiętają, jak podczas uroczystej Mszy św. na I Kongresie Grup Modlitwy o. Pio święty błogosławił im i powtarzał wzruszony: „Moje dzieci”.
Żartowniś
Uwielbiał towarzystwo i wiedział, jak rozbawić najbardziej ponurych zebranych. Zwykle siadywał z gośćmi i współbraćmi na tarasie, a kiedy go zlikwidowano – w oranżerii. Lubił taras, bo przez jego otwarte drzwi wpadało świeże powietrze, a on miewał trudności z oddychaniem. Mawiał wtedy: „My, kapucyni, jesteśmy biedni, ale przecież bogaci w powietrze”. Ojciec Morra pamięta, że kiedy postanowiono zlikwidować balkon, ostrzegał: „Żeby tylko nas nie spotkała przygoda jak jednego z braci z klasztoru, gdzie zmieniono okna na mniejsze. Kiedy wysunął głowę na zewnątrz, nie mógł jej wyjąć, bo się zaklinował”.
Obaj ojcowie przyznają, że mimo cierpienia spowodowanego stygmatami i chorobami, na co dzień był uśmiechnięty. – Kiedy opowiadał swoje anegdoty, wszyscy pękali ze śmiechu – podkreśla o. Morra. Wspomina, jak kiedyś w grupie zakonników i świeckich świętowali w oranżerii klasztoru urodziny lekarza pracującego w założonym przez o. Pio Domu Ulgi w Cierpieniu. Kiedy zebrani zobaczyli, że po imprezie zostały butelki po oranżadzie i piwie, zaczęli się zastanawiać, co z nimi zrobić. „Wyrzućmy je przez taras” – zaproponował ktoś. „A jak trafią w głowę kogoś przechodzącego pod nim?” – padło słuszne pytanie. „To będzie o jednego mniej” – zażartował o. Pio. Potem wychylił się za balustradę tarasu i poinformował zebranych: „Słuchajcie, właśnie przechodzi tędy ojciec przełożony. Biedna ta butelka, która spadnie mu na głowę”. Po jego słowach rozległ się gromki śmiech. – Kilka razy rozśmieszył mojego tatę, codziennie biorącego udział w odprawianej przez niego Mszy św.: „Niech twoje dzieci wstają tak wcześnie rano, ty przecież musisz iść do pracy” – wspomina o. Lotti.
Nerwowy
„Panie, daj mi tę łaskę, żebym przynajmniej 15 minut przed śmiercią nie grzeszył” – o. Morra przypomina modlitwę św. Alfonsa, kiedy zaczyna mówić o słabościach o. Pio. – Jest taka piękna definicja świętości – świętym jest grzesznik, który nie poddaje się swoim grzechom, ale mówi codziennie: „Zbłądziłem, niech to będzie ostatni raz”. Takim świętym był o. Pio. To był sympatyczny, wesoły typ, ale miał momenty, kiedy puszczały mu nerwy. Ze zmęczenia kilkunastogodzinnym spowiadaniem i złym przygotowaniem penitentów krzyczał na przychodzących do spowiedzi. Nierzadko w szorstki sposób zwracał uwagę swoim współbraciom. Jednak umiał się szybko zreflektować i szedł ich przeprosić, częstując miętowymi cukierkami. – To był prawdziwy święty, bo codziennie się nawracał, nie czekając na odpowiednią chwilę – podsumowuje o. Morra. – Żeby dostać się do konfesjonału, gdzie spowiadał kobiety, musiał przedrzeć się przez tłum stłoczonych niewiast. Każda chciała go dotknąć. Przekrzykując się, prosiły o modlitwę, a zdarzało się, że niektóre czekały z nożyczkami, żeby uciąć kawałek jego habitu. Zwykle rozmawiały ze sobą, wywołując zamęt w kościele. Widząc je, wpadał w zdenerwowanie, podniesionym głosem nakazując, żeby się uciszyły i rozstąpiły. Nieraz nazywał je fanatyczkami i pogankami. Ojciec przełożony, obserwując to zamieszanie, postanowił, żeby któryś ze współbraci zawsze torował mu drogę w tym tłumie. Kiedyś taki dyżur pełnił niski i szczupły zakonnik, z którego kobiety nic sobie nie robiły. Kiedy o. Pio stracił go z oczu, krzyknął zdenerwowany: „Nie nadajesz się do niczego!”. Zakonnika tak mocno dotknęły te słowa, że coś mu odpowiedział, obraził się i natychmiast wrócił do klasztoru. Po kilku godzinach spowiadania o. Pio odnalazł go i przeprosił: „Nie obrażaj się, nie pomyślałem, co mówię”. A dla udobruchania wyciągnął pudełeczko słynnych miętowych cukierków i poczęstował go nimi.
Umęczony
– Nieraz myślałem, że musi być blisko Pana Jezusa, skoro nosi na ciele Jego rany – opowiada o. Morra. Kiedyś po Mszy św. miał okazję pocałować jego dłoń, bo na czas sprawowania Najświętszej Ofiary stygmatyk zdejmował rękawiczki. – Ojciec Pio podał mi rękę. Położyłem ją na swojej tak, żeby unosząc do pocałowania, mieć ją jak najbliżej oczu – pamięta. – Zobaczyłem dość dużą, zaschniętą obwódkę krwi, a w środku ciemne, zaczerwienione miejsce. Po jego pocałunku dłoń o. Pio trafiła do spracowanej, silnej dłoni jakiegoś rolnika, który mocno ją uścisnął. Wtedy usłyszałem, jak o. Pio jęknął: „Boli mnie, przestań, jak mnie boli!” – mówi. – Wielu nieżyczliwych zazdrościło mu tego, że jest wyróżniony, że przyciąga tłumy, że stale jest w centrum zainteresowania. W tamtej chwili zdałem sobie sprawę, że zupełnie nie dba o podziw i uwagę innych, ale niesamowicie cierpi i jest w tym bardzo samotny. Czasem dyskretnie obserwował, ile kosztuje go każdy krok. Z powodu ran na stopach poruszał się z trudem, jego buty szybko się deformowały, namokłe od świeżej krwi. Podobno kard. Karol Wojtyła podczas spowiedzi u niego zapytał, która rana boli go najbardziej. „Otarcie od krzyża” – usłyszał odpowiedź. – Swoje myśli kierował do nieba, ale oczy na ziemię, żeby widzieć naszą biedę – przypomina o. Morra.
– Tę mieścinę, jaką było San Giovanni Rotondo, rozbudował przecież o. Pio. – Wszystko tu jest jego – nie tylko szpital, ale domy, hotele i sklepy. Miejscowi przychodzili do niego, prosząc o grosz, a on ich zachęcał do inwestowania i chwalił, kiedy zakładali biznesy: „Wreszcie dobrze obracacie pieniądzem, przynosi zysk”.
Obaj zakonnicy podkreślają, że święty miał ogromną intuicję. – Intuicja to umiejętność wejrzenia do wnętrza człowieka, w jego serce – mówi o. Lotti. – Podczas II wojny mój ojciec miał zostać z wojskiem skierowany na front do Grecji. Przyjechał przedtem do o. Pio, a ten przepowiedział mu, że nie pojedzie do Grecji, ale zostanie lekarzem w San Giovanni Rotondo. Wszystko to się sprawdziło – dodaje. Kiedyś o. Morra odwiedził go przejazdem. Ojciec Pio siedział nieruchomo na tarasie, ale kiedy o. Morra dotknął jego ramienia, lekko zwrócił ku niemu głowę, spojrzał mu głęboko w oczy i tak chwilę trwał. – Według mnie zrobił mi wtedy prześwietlenie wewnętrzne – mówi. – Nie wiem, czy zobaczył moje życie, ale ja, pamiętając tamto spojrzenie, codziennie staram się lepiej żyć.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
„Trzeba doceniać to, co robią i dawać im narzędzia do dalszego dążenia naprzód” .
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).