Czuję, że kiedyś zaśpiewam w niebie pieśń pochwalną razem ze wszystkimi afrykańskimi chrześcijanami...
Opowieść Pat Stockett Johnston - misjonarki w Afryce:
Towarzysze .Samo to określenie napełniało przerażeniem serca mieszkańców wioski… a także moje.
Pracowałam jako pielęgniarka szkolna w Arthurseat Nazarene Bible College we Wschodnim Transwalu w Republice Południowej Afryki tuż przed zniesieniem apartheidu. Odwiedzałam też okoliczne wioski i uczyłam kobiety, jak opiekować się dziećmi, uprawiać ogród, cedzić wodę przez materiał, żeby pozbyć się brudu, i jak oczyszczać wodę, dodając do każdego litra kroplę wybielacza.
Kochałam to moje zaganiane życie. Do momentu gdy w naszym świecie pojawili się towarzysze.
Byli młodymi Afrykanami, którzy przyrównywali się do komunistów. Chodzili po wsiach i kradli wszystko, czego potrzebowali. I palili domy. A potem zwrócili się ku starszym ludziom. Drobne wykroczenia dawały im asumpt do oskarżania wielu starszych ludzi o czary. Osoby z postawionym zarzutem były skazywane na śmierć zadawaną straszną metodą naszyjnika – wieszano im na szyi oponę samochodową i ją podpalano. Okrutna śmierć!
Wszyscy bali się towarzyszy. A ci oznajmili, że chcą odbywać swoje spotkania w dużym namiocie stacji misyjnej. College biblijny nie wyraził na to zgody.
Studenci bardzo się niepokoili i zaczęli organizować spotkania modlitewne trwające do późna w nocy, prosząc o opiekę i błagając Pana, żeby nie zostali zmuszeni do brania udziału w nakładaniu naszyjników.
W tamtych niebezpiecznych dniach władze poradziły mi, żebym trzymała spakowaną walizkę przy drzwiach, by móc szybko się ewakuować. Odesłałam do domu pracowników z gabinetu, uznawszy, że będą bezpieczniejsi z dala od stacji misyjnej. Niebawem zostałam jedyną białą osobą w całej misji.
Mój dom stał na niewielkim wzgórzu na terenie stacji. Stojąc przed nim, widziałam płynący drogą strumień uciekinierów. Ludzie nieśli tobołki, jechali na wozach ciągniętych przez osły albo w starych samochodach lub też pchali przed sobą taczki albo cokolwiek innego, w czym mogli zebrać swój dobytek, by uciec przed przemocą.
Popatrzyłam na mój śliczny ogród, kurczęta, na mojego psa i poczułam strach. Co się stanie z nimi i ze mną, jeśli zjawią się towarzysze?
– Wiem, że jesteś ze mną i nigdy mnie nie opuścisz – zwróciłam się do Pana. – Ale bardzo się boję i potrzebuję czegoś więcej, niż miałam dotąd, by sobie radzić.
Zmierzchało już, więc weszłam do domu i dobrze zamknęłam drzwi.
Niedługo potem mój pies zaczął chodzić tam i z powrotem i powarkiwać przy drzwiach i oknie. Postanowiłam włączyć taśmę magnetofonową z jednym ze starych dobrych hymnów. Wydawało się, że muzyka przeniknęła do mojego umysłu i pozwoliła rozluźnić całe ciało. Położyłam się.
Około trzeciej nad ranem usłyszałam niewyraźnie, jak rusza się mój pies. Chwilę później wskoczył na moje łóżko i usiadł na nim.
„Ach” – pomyślałam. – „Nadchodzą towarzysze. Założę okulary, żeby lepiej widzieć, co się dzieje”.
Usłyszałam hałas.
„Co to jest? Muzyka? Nie. Może to gdzieś z drogi. Jakaś grupa wracająca do domu po piwie”.
I wtedy sobie przypomniałam. Przerażeni ludzie nie śpiewają. Poruszają się tak szybko i cicho, jak to tylko możliwe. Muzyka zabrzmiała głośniej. Nie rozumiałam słów, dlatego wiedziałam, że nie jest to język Shangaan, Zulu ani Sotho.
„Och. Może to nauczyciel języka venda uczy innych piosenki w tym języku. Albo studenci tak dobrze się ba-wili na spotkaniu modlitewnym, że teraz idą opowiedzieć o tym dziewczynom”.
Szybko jednak uzmysłowiłam sobie, że nic takiego nie działoby się o trzeciej nad ranem. Przeszłam do dużego okna w biurze i spojrzałam na piękny księżyc w pełni zawieszony nad krajobrazem. W jego blasku cudownie migotały liście bananowców i drzew awokado. Było tak jasno, że można by czytać gazetę na zewnątrz. Nie widziałam nigdzie ani żywego ducha.
Tymczasem muzyka wciąż się przybliżała. Wspaniały chór męskich afrykańskich głosów, głębokich basów, barytonów i tenorów wykonujących pieśń pochwalną, jak się zdawało, w nieznanym mi języku. Nie rozumiałam, skąd płynie ta muzyka.
Przeszukałam wzrokiem okolicę. Na ścieżce nie kładły się żadne cienie. Na piasku nawianym wieczorem po-przedniego dnia nie było widać śladów stóp. Ani żywej duszy.
Wreszcie muzyka popłynęła dalej nad wzgórzem. Wróciłam do łóżka i zasnęłam snem tak twardym, jak już dawno mi się nie zdarzyło. Następnego dnia wstałam rano i poszłam sprawdzić, co słychać u moich sąsiadów mieszkających dalej przy drodze. Oba szkraby siedziały w swoich krzesełkach i jadły śniadanie. Zapytałam Sunny, czy dobrze spała.
– Och, bardzo się bałam, bo wszyscy mówili, że w nocy przyjdą towarzysze. Ale potem usłyszałam śpiew i przestałam się bać.
– Sunny, nie mogłaś słyszeć śpiewu. On był słyszalny nad moim domem.
– Nie wiem, co ty słyszałaś – odpowiedziała. – Ja słyszałam muzykę za oknem mojej sypialni.
– A w jakim języku śpiewano pieśni? – zapytałam. – Nie wiem – odrzekła Sunny.
– Przecież znasz pięć afrykańskich języków!
– Wiem tylko – powiedziała Sunny – że ten brzmiał dziwnie.
– Pewnie Pan zesłał tę muzykę, żeby dodała nam odwagi, nie sądzisz?
Przytaknęła mi. – Tak, tak właśnie było.
Poszłam sprawdzić, co słychać u studentki, której mąż wyjechał w interesach, a która miała chorą małą córkę.
– Jak ci minęła noc? Bałaś się bez męża? – zapytałam. – Tak. Byłam przerażona. Ale potem usłyszałam ten śpiew.
– Ja też go słyszałam! W jakim języku śpiewano? – zapytałam.
– I to jest zabawne. Znam sporo języków, lecz ten brzmiał zupełnie inaczej niż wszystkie inne.
– Pan rzeczywiście dał nam coś wyjątkowego, by dodać nam odwagi, prawda?
Zgodziła się ze mną. Kiedy wróciłam do domu, zobaczyłam, że moje dwie pomocnice poczuły się na tyle bezpieczne, że wróciły do pracy. Zajęta przygotowywaniem śniadania i herbaty opowiedziałam im o muzyce, którą słyszałam w nocy. Obie zaczęły podskakiwać w miejscu i klaskać w dłonie, pokrzykując.
– O co chodzi? – zdziwiłam się. – Och, Pan was obronił! – Wiem. Tylko kto śpiewał?
Esther, mój cudowny kierowca i pomocnica, odpowiedziała:
– Daj mi swoją Biblię.
Sięgnęłam po Pismo Święte shangaan leżące na stole.
– Och, nie, nie, nie. Chodziło mi o Biblię w twoim ojczystym języku.
Poszłam do sypialni i przyniosłam moją angielską Biblię. Esther otworzyła ją na jednym z psalmów i przeczytała: „bo swoim aniołom dał rozkaz o tobie, aby cię strzegli na wszystkich twych drogach” (Ps 91, 11).
Zmierzyła mnie wzrokiem.
– Nie wierzysz w to, co mówi Biblia?
– Wierzę, oczywiście, że wierzę. Ale kto śpiewał? Położyła dłonie na biodrach i posłała mi spojrzenie, jakim matki obdarzają głupiutkie dzieci. – Tym razem słyszałaś anioły, to wszystko.
Nie miałam innego wytłumaczenia. Tamta muzyka jeszcze przez tydzień rozbrzmiewała w moim sercu. Nie pamiętam już melodii, ale czuję, że kiedyś zaśpiewam w niebie pieśń pochwalną razem ze wszystkimi afrykańskimi chrześcijanami.
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki J.S. Bella, Aniołowie, cuda i niebiańskie interwencje, Wydawnictwo Esprit 2016.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).