W sierpniu minęła druga rocznica „wielkiego wygnania” – antychrześcijańskiej czystki przeprowadzonej przez dżihadystów w północnym Iraku.
Operacja trwała dwa miesiące. Mosul, ponadmilionowe, największe dziś miasto Państwa Islamskiego (PI), został zdobyty przez dżihadystów w czerwcu 2014 roku. Przez pierwsze tygodnie nie zwracali uwagi na chrześcijan – około 30-tysięczną społeczność – koncentrowali się na aresztowaniach szyickich żołnierzy, policjantów i urzędników. Potem wysadzili w powietrze trzy kościoły, a z reszty kazali pozdejmować krzyże. Chrześcijanie stracili wolność wyznania, ale wierzyli, że jakoś przetrwają. Kobiety zaczęły nosić hidżaby, by nie rzucać się w oczy. Dżihadyści byli zadowoleni, przekonywali nawet, że wyznawcy Jezusa będą chronieni, żeby się nie martwić.
Znaki na ścianach
I nagle nocą z 15 na 16 lipca na domach rodzin chrześcijańskich pojawiły się wielkie czerwone znaki: na wszystkich wymalowano arabską literę „N” – nuun. To skrót od słowa nassarah („nazarejczycy”), którym Koran określa chrześcijan. Ale i wtedy ich niepokój próbowano rozproszyć. Nowa policja zbierała ich numery telefonów, zapewniała, że to dla „lepszego bezpieczeństwa”. Następnego ranka jednak obok czerwonej litery nuun przerażeni ludzie mogli przeczytać czarny napis: „Własność Państwa Islamskiego”. Na ulicach pojawiły się obwieszczenia, a po porannej modlitwie z megafonów na minaretach popłynęło ogłoszenie o ultimatum. Do soboty 19 lipca chrześcijanie mają wybór: przejść na islam, zostać i płacić dżizję, czyli specjalny, bardzo wysoki podatek obowiązujący „niewiernych”, albo wyjechać. W razie odrzucenia tych opcji było czwarte wyjście – zginąć „od miecza”. Przy trasach wyjazdowych z miasta stały puste ciężarówki, na które ładowano całe mienie wyjeżdżających, nawet jedzenie na drogę, nawet mleko dla niemowląt. Mogli opuścić miasto tylko w ubraniu, które mieli na sobie. Tak wyglądał początek „wielkiego wygnania”, które wkrótce objęło całą prowincję Niniwy.
Tak się składa, że nazwa litery „N” – nuun – oznacza również „rybę”, znak rozpoznawczy pierwszych chrześcijan, używany w starożytnej Palestynie, Syrii i Rzymie. Wspominają to dzisiaj uchodźcy z Karakosz, 50-tysięcznego miasta, niemal w całości zamieszkanego wtedy przez katolików chaldejskich, 30 km od Mosulu, przy granicy z irackim Kurdystanem. Próbowali się bronić, ale co można zrobić bez broni… Na pomoc ruszyli muzułmanie Kurdowie, obrona trwała kilka tygodni. Dżihadyści znowu wzywali, by zostać w mieście, bo chrześcijanie będą „chronieni”, ale nikt już im nie wierzył. Miasto padło ostatecznie 6 sierpnia. Do dziś pozostaje puste. Dziesiątki tysięcy mieszkańców musiało uciekać do Bagdadu, do Syrii, co okazało się fatalnym wyborem, i do irackiego Kurdystanu, do obozów dla uchodźców i do chrześcijańskiej dzielnicy Ibril, gdzie mogli liczyć na solidarność współwyznawców. „Czyszczenie” północnego Iraku trwało jeszcze dwa tygodnie. Ogółem prawie 300 tys. chrześcijan do dziś w bardzo trudnych warunkach koczuje w namiotowych obozach kurdyjskich. Są rozdarci między blednącą nadzieją powrotu do domów a rezygnacją, czyli emigracją do Francji, Kanady lub Australii. W Mosulu zostało kilkadziesiąt chrześcijańskich rodzin, oficjalnie bez duchownego, co znaczy, że kilku działa tam w konspiracji. Pod koniec sierpnia 2014 r., pierwszy raz w historii, wschodnimi chrześcijanami zainteresowała się krótko Rada Bezpieczeństwa ONZ. Ale to wszystko.
Po pierwsze przetrwać
Prawdę mówiąc, 15 mln bliskowschodnich chrześcijan było długo ignorowanych na Zachodzie. Dopiero ostatnio, od piekielnego chaosu irackiej wojny z 2003 r. i od wybuchu wojny w Syrii w 2011 r. znaczenie – symboliczne i polityczne – chrześcijańskiej mniejszości wschodniej zaczyna być postrzegane na świecie, tak jak chciał Jan Paweł II, jako ważny element cywilizacyjny, duchowy, o który należałoby zadbać.
Biskup Pascal Gollnisch był bardzo oddany polskiemu papieżowi. Od 6 lat stoi na czele najstarszej w Europie, działającej od 1865 r., organizacji pomocy chrześcijanom wschodnim L’Œuvre d’Orient (Dzieło Orientu). Jest również biskupem Kościoła katolickiego obrządku syryjskiego i archimandrytą katolickiego Kościoła melchickiego, bo jego gorące zaangażowanie na rzecz mozaiki orientalnych Kościołów spotyka się na miejscu z wielkim uznaniem i wdzięcznością. Ostatnie lata spędził na drogach między obozami uchodźców w Kurdystanie, Turcji, Libanie, Jordanii. Odwiedzał wschodnich patriarchów, biskupów i najskromniejsze parafie. W Europie wysłuchują go politycy, dyplomaci, intelektualiści i oczywiście duchowni, z papieżem na czele. Wydał właśnie w Paryżu książkę „Chrześcijanie wschodni. Pozostać na swojej ziemi”.
Trudno mu powstrzymać oburzenie z powodu łatwości, z jaką dwa lata temu PI mogło zdobyć Mosul, całą równinę Niniwy, Ramadi, Faludżę w Iraku i wielką część Syrii, „praktycznie bez zachodniej reakcji”. Jego świadectwo mówi o gorzej niż nędznych warunkach w obozach Irbilu i Kurdystanu, o beznadziei, która spada na chrześcijan, jazydów i muzułmanów, społeczności, które jeszcze na początku bieżącego wieku żyły w zgodzie. Iraccy uchodźcy nie wrócą do wyzwolonego Mosulu i na równinę Niniwy, jeśli dżihadyści zostaną jedynie odepchnięci o kilkadziesiąt kilometrów w głąb pustyni. Zrobią to tylko, jeśli zagrożenie PI definitywnie minie. Tym, którzy pytają, czy chrześcijanie chcą czekać czy emigrować na Zachód, biskup udziela odpowiedzi: „Dziennikarzom, którzy wpadają na jeden dzień, czy pracownikom organizacji humanitarnych powiedzą, że wolą wyjechać jak najdalej. Jednak gdy dłużej się ich zna, gdy da się im czas, by opowiedzieli swoje tragiczne historie, to oczywiście ich najdroższym pragnieniem jest powrót na swoją ziemię”. Boją się tylko o przetrwanie.
Bez katastrofizmu
Pierwszymi ofiarami sunnickiego Państwa Islamskiego są sunniccy muzułmanie, którzy z nim walczą albo nie uznają jego metod. Głównym celem PI są jednak inni muzułmanie, szyici, mordowani jako apostaci. Wykańczają też jazydów, których uważają za „czcicieli diabła”, oszczędzając tylko ich młode kobiety na barbarzyński, seksualny handel. Chrześcijanie są dopiero czwartym w kolejności do wyniszczenia ludem, z którym mają do czynienia już praktycznie tylko w Syrii. Sytuacja wyznawców Chrystusa od początku wojny jest bardzo trudna politycznie, bo co najmniej 80 proc. z nich popiera rząd Baszara Al-Asada jako jedyny, który ich zdaniem pozwoli im przetrwać w regionie. W końcu żyją tam od czasów Jezusa. Tymczasem Asad pozostaje na celowniku niektórych krajów Zachodu, Izraela i Arabii Saudyjskiej, głównych graczy w Syrii. W plątaninie wielokierunkowych politycznych interesów niewiele znaczą. A PI już nie daruje im życia.
Biskup Gollnisch pisze o sytuacji chrześcijan wschodnich, że nadzieja na ich ocalenie wydaje się coraz trudniejsza, ale nie chce zgodzić się na katastrofizm. „Tak, wielka część irackich chrześcijan zginęła bądź wyjechała. Tak, jedna czwarta syryjskich chrześcijan opuściła kraj. Ale trzy czwarte zostało! Mówmy więc również o tych, którzy zostali. Tak, w Aleppo, Damaszku, Homs, Bagdadzie żyją jeszcze chrześcijanie. Ciągle istnieją chrześcijańskie szkoły, które przyjmują muzułmańskie dzieci. Zostały szpitale, parafie, klasztory i kościoły. Jeśli będziemy prosić chrześcijan z Iraku i Syrii, by poddali się terrorystycznemu zagrożeniu i porzucili swoje kraje, by wyjechać na Zachód, to tak jakbyśmy byli pomocnikami PI!”. To dlatego potrzeba solidarności – modlitwy i pomocy albo chociaż pamiętania o nich jak pamiętamy, co znaczy znak ryby. To jest nie tylko w rocznicę „wielkiego wygnania”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.