Kocham żyć

Rozmowa o rozpoznawaniu powołania, spotkaniu z Afryką i przygotowaniach do kolejnego wyjazdu z Magdaleną Fiec, świecką misjonarką kombonianką.

Reklama

Klaudia Cwołek: Na facebookowym profilu umieściła Pani swoją fotografię z afrykańskimi kobietami i dziećmi. To nie był przypadek?

Magdalena Fiec: To nie przypadek, ponieważ misje są ważną częścią mojego życia. Odkąd zaczęłam się interesować tą tematyką, poświęcam jej wiele czasu. Zdjęcie jest zrobione w czasie wyprawy do Kenii.

Jak Pani tam trafiła?

Dwa i pół roku temu poznałam świeckich misjonarzy kombonianów. Na ich pierwsze spotkanie dostałam się niby przypadkowo, choć dziś uważam, że to nie był przypadek. Pojechałam dla towarzystwa, bo zachęcała mnie moja przyjaciółka, która wcześniej uczestniczyła w rekolekcjach organizowanych przez kombonianów. Ponieważ miałam wolny weekend, zgodziłam się. Wtedy myślałam, że to będzie jednorazowa sprawa. Okazało się, że szybko zainteresowałam się tym tematem i już na pierwszym spotkaniu pomyślałam, że to może jest właśnie to, czego szukam. Zwłaszcza że to był dla mnie czas, kiedy dążyłam do odkrycia swojego miejsca w życiu. Byłam już na studiach, które mi do końca nie odpowiadały, i modliłam się do Pana Boga o odkrycie swojego powołania.

Kim są świeccy misjonarze kombonianie?

Jest to ruch, który przygotowuje do wyjazdu na misje. W Polsce działa tak, że osoby, które myślą o takim zaangażowaniu, uczestniczą we wspólnych spotkaniach, rozeznają swoje powołanie i częściowo przygotowują się do pracy misyjnej. Jest to też czas dojrzewania decyzji, kiedy można zastanowić się głębiej, czy to jest w ogóle dla mnie, czy chcę wyjechać. W ramach tych spotkań poruszane są różne tematy misyjne. Sam ruch jest ściśle związany z kombonianami, którzy są typowo misyjnym zgromadzeniem, w Polsce obecnym od 25 lat. Jego nazwa pochodzi od nazwiska założyciela, św. Daniela Comboniego. Mój pierwszy kontakt z ruchem miał miejsce w Warszawie, nietypowo, bo normalnie spotykamy się w Krakowie, mniej więcej raz w miesiącu, przez cały weekend.

Gdy już Pani zafascynowała się misjami, jak dalej się to wszystko potoczyło?

Po pierwszym spotkaniu nie spodziewałam się, że od razu gdzieś wyjadę. Tematyka dotyczyła pracy społecznej, była mowa o wolontariacie i działaniu w swoim środowisku. To otworzyło mi oczy, że misje to niekoniecznie wyjazd za granicę, ale także działanie tam, gdzie się żyje. Zaczęłam zgłębiać ten temat, szukać różnych artykułów. Zainteresowałam się tym, co dzieje się na świecie, i uczestniczyłam w animacjach misyjnych organizowanych wspólnie z ojcami kombonianami w różnych miejscach Polski. Potem w moim życiu pojawiało się wiele małych znaków, które podpowiadały mi, że to jest właściwy wybór. Wcześniej ich nie było, a może tego nie zauważałam. Od tamtego czasu zaczęłam spotykać – i to w różnych miejscach: w kościele na Mszy czy na wycieczce w górach – różne osoby, które były związane z misjami. Kiedy czytałam Pismo Święte, kolejne fragmenty, takie jak np. „Idźcie na cały świat” czy „Wy dajcie im jeść!”, przemawiały do mnie wprost, dosłownie zachęcając do misji. Przez spotkania ze świeckimi misjonarzami kombonianami powoli dojrzewałam do tej decyzji. Jednym z ważnych elementów przygotowań jest też miesięczny wyjazd, by poznać warunki i pracę misyjną na miejscu, od środka. Jest on organizowany raz w roku od kilku lat i w nim też mogłam uczestniczyć.

W ten sposób trafiła Pani do Kenii. Czy były jakieś inne kraje do wyboru?

Rok temu była Kenia, a dla mnie nie miało większego znaczenia, jaki to będzie kraj. Pojechaliśmy w grupie siedmiu osób, w której był ojciec kombonianin i jedna siostra zakonna. Resztę stanowiły osoby świeckie.

Jakie było Wasze zadanie?

Na miejscu poznawaliśmy parafie i różne projekty, które są prowadzone w Kenii przez kombonianów. Przez trzy tygodnie byliśmy w slumsie Korogocho na obrzeżach Nairobi, stolicy kraju. Zetknęliśmy się tam ze strasznymi warunkami, ogromną biedą, wieloma problemami społecznymi i dużą ilością śmieci. Pierwszy tydzień miał charakter zapoznawczy – byliśmy oprowadzani po dzielnicy, uczestniczyliśmy w różnych spotkaniach i odwiedzaliśmy chorych. Przez dwa kolejne tygodnie chodziłam do ośrodka „Napenda Kuishi”, co w języku suahili znaczy „kocham żyć”. To ośrodek dla chłopców, dzieci ulicy, których jest tam sporo. Często są sierotami, a jeśli mają rodziców, ci się nimi nie zajmują. Chłopcy pochodzą z rodzin patologicznych, mają kontakt z różnymi używkami, np. klejem, po który sięgają także po to, żeby nie odczuwać głodu. Ośrodki tego typu mają im pomóc wyjść na prostą, znaleźć motywację do tego, żeby zmienić swoje życie. Pomagaliśmy tam, na ile to było możliwe, choć wiadomo, że w dwa tygodnie wiele zrobić się nie da. Staraliśmy się jednak być przydatni przy posiłkach i różnych zajęciach. Po prostu byliśmy z nimi, co jest chyba dla nich najważniejsze, bo wtedy widzą, że ktoś poświęca im czas, chce z nimi rozmawiać i razem się bawić. W ramach tej wyprawy odwiedziliśmy też Amakuriat na północy Kenii. To zupełnie inny świat, z górskim terenem, bardzo zielony i kolorowy. Tam również poznawaliśmy pracę misyjną i odwiedzaliśmy chorych.

Mówi się, że gdy pozna się Afrykę, można ją albo pokochać, albo znienawidzić. Pani ją z pewnością pokochała, skoro chce tam wrócić.

Pokochałam – tak mogę powiedzieć. W kwietniu przyszłego roku jadę do Etiopii na dwa lata. W tym momencie jestem jeszcze w trakcie przygotowań w Krakowie, potem przeniosę się do wspólnoty komboniańskiej w Londynie na intensywny kurs nauki języka. Po przyjeździe do Etiopii przez trzy miesiące będę się uczyła tamtejszego języka amharskiego i w czerwcu albo lipcu trafię na moją docelową placówkę w miejscowości Hawassa.

Co Pani będzie tam robić?

Tak do końca to jeszcze nie wiem. Świeccy misjonarze kombonianie zawsze żyją we wspólnotach i ja też nie będę tam sama. W tej chwili jest tam jedna Polka i małżeństwo z Kanady. Polka pracuje jako fizjoterapeutka i na pewno tam zostanie. Małżeństwo natomiast na razie zajmuje się duszpasterstwem młodzieży. Ten skład być może się zmieni, a jaką pracę będę wykonywać, zależy od tego, co znajdą dla mnie ojcowie kombonianie. Wiem, że moje wykształcenie techniczne jest mało przydatne w tamtejszych realiach, ale na misjach najważniejsze jest nie to, co się robi, ale jak się żyje. Mamy przede wszystkim dawać świadectwo o Panu Bogu swoim życiem i postawą. Oczywiście będę współpracować z Kościołem, może dostanę jakąś grupę parafialną, ale cały czas działamy razem i wspólnie zastanawiamy się, co robić, żeby misje prowadzone były jak najlepiej.

Tym razem Pani wyjazd jest połączony z oficjalnym posłaniem przez biskupa gliwickiego. Czy to jest nowy rozdział życia, który będzie trwał dłużej?

Myślę, że tak, bo zostawiam w Polsce wszystko, co mam, i wyjeżdżam do innego świata. Na tym etapie nie jestem w stanie powiedzieć, czy po dwóch latach wrócę do kraju na stałe, czy znowu wyjadę – to się dopiero okaże. Pewnie po raz kolejny będę rozeznawać, co mam dalej robić w życiu. Jestem jednak przekonana, że zaangażowanie w misje na tych dwóch latach się nie skończy, ponieważ oficjalnie wstąpiłam do Ruchu Świeckich Misjonarzy Kombonianów. To nie jest tak, że teraz wyjeżdżam na te dwa lata i na tym koniec, bo to jest decyzja zaangażowania się w misje na całe życie. Czy będę w Polsce, czy w Afryce, czy może jeszcze na innym kontynencie, to nie jest najistotniejsze – zawsze pozostanę świecką misjonarką kombonianką. Będę świadczyć o Panu Jezusie, gdziekolwiek się znajdę.

Magdalena Fiec

Urodziła się w 1991 roku w Bytomiu, gdzie mieszkała całe życie. Należy do parafii pw. Bożego Ciała w Bytomiu-Miechowicach. Ukończyła Politechnikę Śląską w Gliwicach na Wydziale Automatyki, Elektroniki i Informatyki. Po studiach pracowała u mamy w restauracji. W czerwcu tego roku została świecką misjonarką kombonianką.

«« | « | 1 | » | »»

TAGI| KOŚCIÓŁ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7